poniedziałek, 30 lipca 2012

Imieniny, urodziny... świętujemy

Na moim ulubionym forum ulubionego portalu, jedna z moich ulubionych forumowiczek zapytała, jak świętujemy. 
I tu przypomniały mi się imieniny w domu rodzinnym, kiedym dziewczęciem była... . Imieniny mojej ukochanej Mamy "wypadały" akurat w czasie wakacji, więc cała siła obchodzenia skoncentrowała się na imieninach mojego ukochanego Taty... . 
Każdego roku przygotowania trwały nie mniej, nie więcej, jak tydzień. Zakupy, zakupy, zakupy... . A w czasie "Polski siermiężnej" było to nie lada wyzwanie... . Potem było przygotowywanie różnego rodzaju przystawek, mięs, pieczystych, dań zasadniczych i deserów. I oczywiście tak zwana "nasza wódka" czyli nalewka pomarańczowa. 
Wszyscy zbierali się przy długim, suto zastawionym stole, jedli, pili, toasty wznosili... . Aż przychodził czas na tańce... . Mama, urodzona tancerka ruszała w tan z panem W., urodzonym tancerzem... . Żonę pana W. porywał pan M. ... . 
Tatuś nie tańczył... . On bawił gości elokwentną rozmową, bacząc, aby kieliszki nie stały puste... . 
Ja jestem jakaś nietypowa. Obchodzę i urodziny i imieniny. "Obchodzę", to może za duże słowo... . Może lepiej brzmi: "świętuję". :-) 
Dwa dni wcześniej - zakupy. W przeddzień - pieczenie, gotowanie, smażenie. 
Generalnie czy to moje, czy moich najbliższych urodziny czy imieniny przede wszystkim dbamy o... oprawę muzyczną. Mnie muzyka towarzyszy od urodzenia, zawsze coś tam grało w tle... . I tak już zostało. Wprawdzie niektórzy z mojej rodziny się temu często sprzeciwiają... ale ja się nie poddaję. :-)
Tak więc świętowanie zaczynamy od muzyki... . Siadam do pianina i... brzdąkam... . Ku wielkiej sobie uciesze... . Tabliczki z napisem "nie strzelać do pianisty" nie wywieszam, chociaż może powinnam... .Ale, kiedy w ruch idą kieliszki i toasty... wtedy muzyka już płynie z "aparatury, co ma tysiąc wat". Bo nigdy nie łączę mojego bębnienia z alkoholem.
A poniżej - moja ulubiona sonatina, z którą... mam pewne wspomnienia... .

wtorek, 24 lipca 2012

Inny smak nalewki

O nalewkach i skąd się wzięły pisałam już kiedyś. I o mojej pomarańczówce też. Teraz nie jest czas w naszych szerokościach geograficznych na pomarańcze, dlatego dzisiaj będzie o naleweczce na owocach sezonowych.
Tyle, że ja taką nalewkę robię na owocach mrożonych.
Do czterolitrowego słoja wrzucam jeden kilogram owoców mrożonych (tzw. mieszanka kompotowa). Zasypuję 3/4 szklanką cukru. Odstawiam na jeden dzień w ciepłe miejsce. Lub... po prostu zostawiam w kuchni, w kąciku... .
Następnego dnia dolewam pół szklanki syropu wieloowocowego. Delikatnie mieszam, zakręcam i odstawiam na jeden dzień.
Kolejnego dnia wlewam dwa litry wódki. Znowu delikatnie mieszam drewnianą łyżką, zakręcam, odstawiam na co najmniej tydzień... nie zapominając o codziennym przemieszaniu. 
Jutro będzie ten rzeczony tydzień, więc naleweczkę przez sitko zleję do butelek, zakorkuję i odstawię w ciemne, chłodne miejsce. 
A kiedy będę chciała kogoś uraczyć moją nalewką, przeleję zawartość butelki do karafki. Sama też nie omieszkam spróbować... .

sobota, 14 lipca 2012

Kłaniam się Panu, Panie Gustavie...

Chyba na moim blogu jeszcze nigdy nie wspominałam słynnych malarzy. I właśnie dzisiaj nadarza mi się ku temu znakomita okazja, jako że bohater dzisiejszego wpisu należy do ścisłej czołówki moich ulubionych artystów.
Gustav Klimt, bo o nim chcę wspomnieć, urodził się w Baumgarten, dzielnicy Wiednia, 14 lipca 1862 roku. Dzisiaj przypada 160 rocznica jego urodzin. 
W wieku 24 lat wstąpił do Wiedeńskiej Szkoły Rzemiosł Artystycznych (Kunstgewerbeschule). Wtedy też założył swoje pierwsze atelier, gdzie w jego zaciszu powstawały jego pierwsze prace. 
W 1888 roku otrzymał Krzyż Zasługi od Cesarza Franciszka Józefa za malowidła do teatru. 
W roku 1897 założył Klimt Stowarzyszenie Artystów Austriackich - Secesję.
Jego pejzaże, portrety, alegorie przepełnione są erotyzmem i zmysłowością.
Chciał stworzyć dzieła pozbawione ograniczeń narzucanych przez koncepcje akademickie - i to mu się udało. 
Klimt zmarł w Wiedniu 6 lutego 1918 roku. 

(korzystałam z: http://www.gustavklimt.fineart24.pl/o-artycie) 

środa, 11 lipca 2012

Cytat nie tylko na dziś...

Lubię czasami poczytać mądrości napisane przez księdza Jana Twardowskiego. 
To przecież On powiedział: "Śpieszmy się kochać ludzi - tak szybko odchodzą"... .
Ale dzisiaj, przykuły moją uwagę inne słowa tego księdza, poety:
  
"Każde małżeństwo przypomina trzy zakony: na początku franciszkanów, radosnych, zapatrzonych w przyrodę; z czasem - mocnych w słowach i argumentowaniu dominikanów; po latach już tylko kamedułów, przestrzegających reguły milczenia."

Miłego wieczoru... :-)

 

sobota, 7 lipca 2012

Nasza pierwsza rakieta

Może się zdawać, że jestem monotematyczna... ale tegoroczny sezon wiosenno - letni obfituje w ważne wydarzenia sportowe.
A ja jestem fanką pewnych sportów... . I tak, jak piłka nożna w ogóle mnie nie rajcuje, tak tenis ziemny, a i owszem... .
Oglądałam półfinał Wimbledonu, między Agnieszką Radwańską a Angelique Kerber, Niemką pochodzenia polskiego, prywatnie - bliską koleżanką Agnieszki.
I tu, moje uznanie dla obu Pań. Prywatnie - koleżanki, razem robiące zakupy, razem spędzające wolne dni na plaży... . Potrafią oddzielić życie prywatne od... rywalizacji sportowej. Brawo. Nie każdy potrafi.
Wygrała Agnieszka.
I dzisiejszy finał... . Agnieszka Radwańska vs Serena Williams. 
Nasza Isia (mam nadzieję, że panna Agnieszka wybaczy mi to zdrobnienie), zwinna, gibka i niesłychanie wytrzymała zarówno fizycznie jak i psychicznie 23-latka stanęła naprzeciwko cyborga. Stanęła do walki z trzydziestoletnią wytrawną tenisistką, dla której zwycięstwo w Wimbledonie to kolejny etap w paśmie sukcesów, być może... ostatni już... bo wiek, mówi sam za siebie. Kondycja już nie ta... . 
Po pierwszym secie mogło się wydawać, że reszta będzie tylko formalnością, zgodnie z przepowiednią ojca Sereny, ale... drugi set jednak należał do Agnieszki. 
W ostatnim, trzecim secie, cyborg wyciągnął swoją broń... . Ta broń miała wielkie poparcie w... doświadczeniu... . 
Dla mnie, mimo, że Isia nie zdobyła złota, to jednak... zwyciężyła. 

poniedziałek, 2 lipca 2012

I po meczu ostatnim

Euro 2012 przeszło do historii piłki nożnej. Stadiony opustoszały, hotele, pensjonaty, kluby, puby też... . Europa wyjechała, zostaliśmy... my... . 
Finałowy mecz zakończył się bezapelacyjnym zwycięstwem Hiszpanów. Rozgromili Włochów czterema, pięknie strzelonymi bramkami i to nie z żadnych rzutów karnych, a... no po prostu: w grze. 
Ja wiem, że już pisałam, że się nie interesuję, nie oglądam, nie kibicuję i się nie znam, ale w ósmej minucie meczu, kiedy tak śledziłam te wszystkie akcje, powiedziałam (tu wszyscy moi faceci są świadkami), że Hiszpanie są lepsi i wygrają. Po czym - za sześć minut (dokładnie w czternastej minucie meczu) padła pierwsza bramka.
I niby laik jestem, bo mistrzostwa się skończyły, ja wciąż nie wiem o co chodzi z tym spalonym (i chyba już do końca życia pozostanę w nieświadomości, niekoniecznie błogiej - chociaż, po co mi to do szczęścia), to jednak obserwatorem piłkarskim jestem i wnioski wysnuwać potrafię... .
Po zakończonym meczu, tradycyjnie, jak na cywilizowanych ludzi przystało, członkowie obu drużyn wymienili uściski dłoni i przyjacielskie poklepywanie po ramieniu. Tylko jeden, dwudziestodwuletni pieszczoszek drużyny włoskiej, z obrażoną miną uciekł z boiska... nie dotrzymał obietnicy, którą złożył przed meczem swojemu ojcu... a obiecał, że Hiszpanom strzeli kilka goli... .
Teraz z niecierpliwością czekam na Igrzyska Olimpijskie w Londynie... .