Kto w miarę regularnie czyta kurze bazgrołki już wie, że sztuki kulinarnej zaczynałam się uczyć dopiero po wyjściu za mąż, niejako z przymusu. O moim najdroższym (w sensie cenowym) rosole już pisałam, kiedy to po przepis dzwoniłam do mojej mamy, nie pisałam o wpadce z fasolką szparagową, którą gotowałam nie obraną... .Aż w końcu przyszedł czas na "wypieki". I tak wyszło pierwsze ciasto. tzw. cytrynowiec. Wtedy, obowiązkowo, z zakalcem.
Po pewnej modyfikacji i latach doświadczeń, najprostsze ciasto świata, które zawsze się udaje, no, chyba że..., czyni się tak:
Pięć jaj (całych, to znaczy bez skorupek, ale białka i żółtka) wbijam do miski i ucieram z niecała szklanką cukru. Jeśli mam, dodaję cukier wanilinowy (jedno małe opakowanie). Po czym dodaję kolejno: dwie szklanki mąki pszennej wymieszane z dwiema kopiatymi łyżeczkami proszku do pieczenia, pół szklanki oleju (może być Kujawski, oliwy z oliwek nie polecam - bo ma specyficzny zapach). Na koniec dodaję otartą skórkę z dwóch cytryn, sok z jednej, dużej cytryny, parę kropli zapachu rumowego i dwie garście rodzynek.
Przelewam do podłużnej formy wysmarowanej tłuszczem i wysypanej bułką tartą (niektórzy wolą wysypywać mąką) i wstawiam na 50 minut do piekarnika rozgrzanego na 190 stopni C. Mmm, jak pachnie!
obiecuję, że wypróbuję. Do
OdpowiedzUsuńzrobiłam i już prawie nie ma, czyli jest bardzo dobre; w przepisie jest jak wół napisane "sok z dużej cytryny", ale nie zauważyłam słowa "duża" - następnym razem wycisnę dwie; a o rodzynkach jak zawsze "zapomniałam" ;-))) - mam leniwą paszczękę. pozdrawiam. Do
OdpowiedzUsuń