niedziela, 28 listopada 2010

Tradycja wianka adwentowego

W pierwszą niedzielę adwentu, roku pańskiego 1839, pewien ewangelicki pastor i nauczyciel, dyrektor przytułku dla sierot, z ogromną troską myślał co zrobić, aby biednym podopieczny stworzyć choć po części rodzinną, przedświąteczną atmosferę. Tego dnia, razem ze swoimi wychowankami, ksiądz Hinrich Wichern, bo o nim mowa, zapalił pierwszą świecę adwentową na drewnianym, dużym kole. Natychmiast wytworzył się nastrój skłaniający do modlitwy.
Na kole były również 24 mniejsze świece, które kolejno zapalali podopieczni księdza. I tak - do Wigilii.
Z czasem koło przystrojono gałązkami jodły. Z czasem również, ksiądz Wichern zmniejszył liczbę świec na wianku adwentowym do czterech.
Tradycja szybko została przyjęta w ewangelickich rodzinach, szczególnie na północy Niemiec. W latach dwudziestych ubiegłego wieku, zwyczaj ten przyjął się również wśród katolików. W Polsce znany jest od 1925 roku.
Zapalenie pierwszej świecy oznacza czuwanie w gotowości na przyjście Chrystusa. W drugą niedzielę, zapalona świeca symbolizuje naszą wiarę. Trzecia odnosi się do radości króla Dawida, celebrującego przymierze z Bogiem. Ostatnia zapalona świeca symbolizuje nauczanie proroków głoszących przyjście Mesjasza. 
W Wigilię, palące się wszystkie świece symbolizują bliskość nadejścia Jezusa. To światło świec, to po prostu nasza nadzieja.
Dzisiaj, w pierwszą niedzielę adwentu, zapalamy pierwszą świecę na wianku adwentowym. A mnie, koło serca robi się tak miło, ciepło, na myśl o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia.
za: Wikipedia
 

poniedziałek, 22 listopada 2010

Na głupotę - zapalenie gardła

W domu nie było nikogo. Ja, akurat ze świeżo umytą głową. I pies, że akurat teraz to on musi. Błagalne spojrzenie (zupełnie jak słynny wzrok Kota w Butach ze Shreka) i moja decyzja. Wychodzę. No, co mam zrobić? A nie było to wcale lato, tylko wtorek czy środa ubiegłego tygodnia... .
Nie wiem, jak to nazwać: "bohaterstwo" powiązane z bezdenną głupotą.
Rezultat: od czwartku leżę w łóżku z temperaturą i przeokrutnym bólem gardła. Migdał spuchł jak bania, mam kłopoty z przełknięciem zwykłej herbaty, nie mówiąc o czymkolwiek innym (to akurat nie problem, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - może chociaż z kilogram stracę?).
Do lekarza ani mi się śni jechać, no chyba, że będzie już baaardzo źle. Póki co, kuruję się domowymi sposobami.
I przypomina mi się moja ukochana mama, która broniła całą naszą rodzinę przed antybiotykami. Ja też kontynuuję tę "tradycję".
Przede wszystkim - ciepłe łóżko. Szyja zasłonięta. Tabletki na ból gardła - niestety obowiązkowe. Jest ich całe mnóstwo - nie będę w tym miejscu robić reklamy jednej, mojej od lat ulubionej marce.
Herbata czarna (choć na codzień takowej nie piję) z cytryną i z miodem. Popijam cały dzień.
Oczywiście niezawodny, wspaniały, pachnący rosół. Ciepły, ale nie gorący - bo podrażnię i tak bolący migdał.
Co godzinę płuczę gardło ciepłym naparem z rumianku, szałwii i kilku listków świeżej mięty. Oooo, co za ulga.
Całe mnóstwo cytrusów i jabłek.
A jeśli ktoś bardzo lubi - to polecam syrop z cebuli.
Ja już bardziej preferuję maleńką kanapeczkę z białej bułki z masłem i wyciśniętym na to ząbkiem czosnku. Tak, dla odkażenia całego organizmu. Oczywiście czosnek w tym samym czasie je cała rodzina.
No i leżę w łóżku, czytam obowiązkowo dobrą książkę i daję się rozpieszczać. I mimo, że dobrze mi się dzieje, nie westchnę: "chwilo trwaj".
 

środa, 17 listopada 2010

Dzień żaka

W 1939 roku w Pradze, studenci protestowali przeciwko wkroczeniu sił faszystowskich do Czechosłowacji. To były krwawe manifestacje. Zostały stłumione. Ponad tysiąc studentów trafiło do obozów koncentracyjnych. 
Dwa lata później, International Students Council w Londynie, oficjalnie ustanowił dzień 17 listopada Międzynarodowym Dniem Studenta. Dzisiaj ponad 60 państw obchodzi to święto. A w trzech krajach: w Grecji, Czechach i Słowacji ten dzień jest dniem wolnym od zajęć.
W Rosji, dzień studenta obchodzony jest 25 stycznia. To dzień, w którym szczególnie kościół prawosławny czci świętą męczennicę Tatianę. To ona jest patronką studentów. 

Wszystkim studentom, a szczególnie temu jednemu (wybaczcie proszę tę dygresję - serce matki) życzę wytrwałości w dążeniu do celu i cierpliwości na trudnej drodze naukowej.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Ciasto jogurtowe po mojemu

Ile czasu można piec to samo? Ostatnio wciąż był piernik "na tapecie". W sobotnie popołudnie przeglądnęłam moje przepisy, które to spisuję od wielu, wielu lat. I doznałam niemalże olśnienia: tak! Ciasto jogurtowe. 
Moja ukochana mama nigdy, ale to przenigdy nie piekła ciast, do których dodaje się proszek do pieczenia. Ciasto musiało być drożdżowe. 
Mnie, wstyd się przyznać, drożdże, ich zapach, przyprawiają o "instynkt wymiotny". Chociaż, produkt finalny, nie powiem, nie powiem... zjem z przyjemnością.
Ciasto jogurtowe (a może placek, czy też babka), najlepiej smakuje dnia następnego. O czym się dzisiaj, podając do południowej kawy, przekonałam.
Przepis:
4 jajka ucieram ze szklanką cukru i jednym małym opakowaniem cukru wanilinowego. Aż będzie prawie biała masa. Dodaję pół kostki rozpuszczonego i przestudzonego masła. W dalszym ciągu ucieram. Teraz wlewam jogurt naturalny - prawie cały duży pojemnik (ok. 250 ml). Znowu mieszam (wciąż mikserem). Dodaję kilka kropli esencji waniliowej (w zastępstwie może być migdałowa). Mieszam. W końcu powoli dosypuję 2 szklanki mąki wymieszane z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia. Tę masę przelewam do wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą (dla obrzydliwych: mąką) podłużnej foremki.
I do piekarnika rozgrzanego do 190 st., na 45 minut. Po tym czasie, patyczek powinien być suchy. U mnie - był. 
Zostawiam do wystygnięcia. Z trudem... . 
A kiedy jest już zupełnie zimny, wyciągnięty z foremki, resztki, które zostały, zawijam w folię. Następnego dnia jest naprawdę lepszy... .

 

wtorek, 2 listopada 2010

Zaduszki

Nie było takiej możliwości, żeby nie pojechać na oba cmentarze. I to koniecznie pierwszego listopada. Moja ukochana mama budziła nas o siódmej rano. Śniadanie już było naszykowane. Wyjątkowo do picia dla mnie - kakao. Gorące. Rodzice, jak zwykle pili herbatę z cytryną. A tak na marginesie - nie wiem skąd mama brała w tych okropnych czasach te cytryny... . 
Po śniadaniu już nie było czasu na kawę, taką świąteczną, "zasiadaną" wspólnie w salonie. 
Za chwilę we troje siedzieliśmy w samochodzie. Rozpoczynała się jazda na cmentarze. Długi czas jeździliśmy tylko na Bródnowski. Później jeszcze na Północny. Koniecznie jednego dnia. Żeby nikt nie poczuł się opuszczony, zapomniany.
Korki były już wtedy. Odwieczne kłopoty ze znalezieniem parkingu dla samochodu. 
Pamiętam donice z chryzantemami, znicze... . 
- A zapałki wziąłeś? - pytała mama.
- Tak, tak, mam. - odpowiadał tata.
Później jeździłam już tylko sama z mamą... .
Teraz, nie mam takiej możliwości, w tym dniu, pojechać na groby rodziców, dziadków.  W Dzień Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny razem z moimi najbliższymi wspominamy tych, którzy odeszli. Przywołujemy ich obraz, zatarty przez czas. I znowu wraca ta myśl, że już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś... .