wtorek, 2 listopada 2010

Zaduszki

Nie było takiej możliwości, żeby nie pojechać na oba cmentarze. I to koniecznie pierwszego listopada. Moja ukochana mama budziła nas o siódmej rano. Śniadanie już było naszykowane. Wyjątkowo do picia dla mnie - kakao. Gorące. Rodzice, jak zwykle pili herbatę z cytryną. A tak na marginesie - nie wiem skąd mama brała w tych okropnych czasach te cytryny... . 
Po śniadaniu już nie było czasu na kawę, taką świąteczną, "zasiadaną" wspólnie w salonie. 
Za chwilę we troje siedzieliśmy w samochodzie. Rozpoczynała się jazda na cmentarze. Długi czas jeździliśmy tylko na Bródnowski. Później jeszcze na Północny. Koniecznie jednego dnia. Żeby nikt nie poczuł się opuszczony, zapomniany.
Korki były już wtedy. Odwieczne kłopoty ze znalezieniem parkingu dla samochodu. 
Pamiętam donice z chryzantemami, znicze... . 
- A zapałki wziąłeś? - pytała mama.
- Tak, tak, mam. - odpowiadał tata.
Później jeździłam już tylko sama z mamą... .
Teraz, nie mam takiej możliwości, w tym dniu, pojechać na groby rodziców, dziadków.  W Dzień Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny razem z moimi najbliższymi wspominamy tych, którzy odeszli. Przywołujemy ich obraz, zatarty przez czas. I znowu wraca ta myśl, że już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś... .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentuj... nie obrażaj... :-)