piątek, 30 grudnia 2011

Na Nowy Rok...

Wszystkim moim stałym Bywalcom - Czytelnikom,
także tym, którzy zaglądają tu od czasu do czasu,
oraz tym, którzy wpadają tu całkiem przez przypadek,
życzę w nadchodzącym Nowym 2012 Roku
samych szczęśliwych dni,
pełnych uśmiechów, radości, miłości i zadowolenia.
Do Siego Roku!

czwartek, 29 grudnia 2011

Etykieta czyli jak się do pani zwracać?

W bardzo zamierzchłych czasach, kiedy komputery były wielkie jak średni pokój w M-3, a o czymś takim, jak internet w ogóle przeciętnemu śmiertelnikowi się nie śniło, zasady zwracania się do osób były określone jasno. Wśród dzieci i młodzieży - było jasne, że wszyscy się "tykają", wśród dorosłych - również było to określone, a raczej nakreślone zwyczajami i obyczajowością. Bo uproszczone jest to tylko w sferach, z których została tylko garstka, niestety, gdzie wszyscy, bez względu na wiek mówią do siebie po imieniu... . 
Nastały czasy internetu i sprawa się nieco skomplikowała. Bo nierzadko osoby znające się prywatnie, przechodzą na grunt internetowy... i co wtedy? Czy zwracać się mają do siebie z pełną kurtuazją, jaką okazują sobie w świecie realnym? Nie jest to przyjęte. Bo  świat internetu jest światem szybkim, światem pełnym skrótów i nie ma miejsca na rozpisywanie się. Net-etykieta jest mniej obowiązująca od etykiety w realu. 
Z drugiej strony jednak, gdyby na aspekt zwracania się do ludzi spojrzeć od strony innych narodowości, to okazuje się, że sposób zwracania się do ludzi niewiele ma wspólnego ze sposobem zwracania się do siebie. Przecież w krajach angielskojęzycznych wszyscy się "tykają", bez względu na wiek. Tylko w sferach businessowych, chcąc podkreślić ważność osoby czy urzędu, który dana osoba piastuje, wymienia się tę osobę z nazwiska. 
W naszym, rodzimym języku nie ma niestety tej dowolności zwracania się do drugiej osoby. Nierzadko sprawia nam to nie lada kłopot, a czasem również przy popełnieniu błędu możemy być posądzeni o brak podstawowych zasad "kindersztuby".

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Świąt Dzień Drugi...

Pogoda dzisiaj nie nastraja na świąteczny spacer. Wprawdzie jest bardzo, bardzo ciepło, jak na tę porę roku, bo aż 9 st.C, ale wieje niemiłosiernie. A ja wiatru, a raczej prawie wichury nie lubię i już. 
Zamiast spaceru wzięłam szydełko do ręki, jakąś resztówkę czerwonej włóczki i wydziergałam ozdóbki na choinkę... . Nie jest to nic wspaniałego, ale jak na początkującą dziergającą (nie licząc prostych w wykonaniu, acz mozolnych rękodzieł, które załączone są w zakładce "moje rękodzieła"), to chyba "może być". Tak sobie dziergając wymyśliłam "ubranko" na choinkę na następne święta... .
No to się pochwalę:


piątek, 23 grudnia 2011

Bożonarodzeniowo...

To już po raz trzeci na blogu...
Wszystkim, którzy są moimi Stałymi Bywalcami, 
wszystkim, którzy czasami zaglądają tu 
oraz wszystkim tym, 
którzy wchodzą tu całkiem przypadkiem, 
życzę spokojnych Świąt Bożego Narodzenia,
spędzonych w miłej, rodzinnej atmosferze,
przepełnionych miłością, przyjaźnią, zrozumieniem
i wybaczeniem.



czwartek, 22 grudnia 2011

Już za chwilę Święta...

Miałam chyba pięć czy sześć lat... . Chyba jednak byłam trochę niegrzeczna, bo pod choinkę dostałam... rózgę. Ale nie taką, jaka teraz jest stosowana w metodzie bezstresowego wychowywania dzieci, posrebrzona lub pozłocona, przewiązana czerwoną wstążeczką... dostałam najzwyklejszą rózgę... . Byłam bardzo rozczarowana... . Powiedziałam: "Ten Mikołaj, to... świnia". 
W moim panieńskim domu Mikołaj przynosił prezenty dwa razy: w dniu Świętego Mikołaja - 6-ego grudnia i w Wigilię. I to było całkiem naturalne... . Aż do momentu, kiedy wyszłam za mąż i pojawiły się dzieci... . Wtedy moja Teściowa powiedziała: " O jedno was proszę: prezenty na Wigilię przynosi Aniołek. Tak było u mnie od zawsze i proszę, żeby tak było i u was".
Słowo Teściowej - słowem niemalże świętym jest. No i jest Aniołek... .
Polska po zawieruchach historycznych podzielona jest i pod tym względem. Pod względem roznosicieli prezentów w Wigilię Bożego Narodzenia. I tak Aniołek przynosi dary w Małopolsce i na Śląsku, ale tym bliżej Cieszyna. W Wielkopolsce, na Kaszubach i na Lubelszczyźnie króluje Gwiazdor. Na Górnym Śląsku jest Dzieciątko. A Mikołaja można spotkać na Mazowszu i w pozostałych rejonach kraju.



sobota, 17 grudnia 2011

Żegnaj Bosonoga Diwo

I znów żegnamy gwiazdę... .  
Nazywana była Bosonogą Diwą... .
Cesaria Evora urodziła się na Wyspach Zielonego Przylądka. Tam mieszkała... . Śpiewać zaczęła, kiedy miała 16 lat, ale na dobre świat o niej usłyszał na koncercie w Portugalii, kiedy miała lat 47. 
Została okrzyknięta muzycznym odkryciem lat dziewięćdziesiątych.
Nagrała kilkanaście albumów, ostatni w 2009 roku.
Zmarła w wieku 70 lat.
Świat utracił wspaniałą pieśniarkę fado o wielkim talencie muzycznym.
Ja uwielbiam Jej wykonanie "Besame mucho"... . Posłuchaj...


piątek, 16 grudnia 2011

Książka przeczytana (cz.VII)

Carlos Ruiz Zafon, barcelończyk, urodził się w 1964 roku. Po pobieraniu nauk w kolegium jezuickim ukończył studia dziennikarskie. Mieszka w Los Angeles, a jego książki cieszą się ogromną popularnością i uznaniem na szerokim świecie. Zostały przetłumaczone na 25 języków. 
Kilka lat temu przeczytałam jego bodaj najbardziej znaną książkę Cień wiatru. Kilka miesięcy temu - swojego rodzaju kontynuację Cienia wiatru - Grę Anioła. Nie jest to kontynuacja fabuły, bo książki można przeczytać w "odwrotnej kolejności". Obie powieści osadzone są w starej Barcelonie, w obu występuje Cmentarz Zapomnianych Książek. I w obu - bohater adoptuje książkę, aby ocalić ją od zapomnienia. 
W obu książkach są tajemnice, i tajemnice tajemnic. Są różni bohaterowie, interesujące postacie, złożone w swojej charakterystyce. I w obu książkach początek jest lekkim spacerem po Barcelonie, który to spacer przeradza się w bieg wielowątkowy. I tak mamy i miłosne rozterki, i wątek kryminalny, a w Grze Anioła swego rodzaju zaprzedanie duszy. Tylko, jak się potem z tego wyplątać? 
Po przeczytaniu tych dwóch książek Zafon'a kupiłam jego Marinę, oraz trzy powieści przeznaczone dla młodzieży, chociaż nie tylko: Książę mgły, Pałac północy i Światła września. Czekają w biblioteczce na swoją kolejność... . Już niebawem.

niedziela, 11 grudnia 2011

Cechy typowego faceta czyli wpis raczej dla pań

Na pewno faceci mają stereotyp "typowej baby". Nie interesowałam się tym i wcale mnie to nie obchodzi - babą, a raczej kobietą jestem i... już. 
Nie przeglądałam internetu w poszukiwaniu cech typowych dla stuprocentowego man'a, sama postanowiłam je spisać z własnego doświadczenia oraz szerokiego doświadczenia moich znajomych koleżanek.
I tak zacznijmy od... łazienki. Typowy facet nie zamyka deski sedesowej, nie zakręca pasty do zębów, gorzej, wyciska tubkę zawsze od środka. 
Typowy facet raczej nie tyka się prac kuchennych, bo to zajęcie dla bab... . Tak więc, kiedy zostaje pozostawiony "na pastwę losu" z powodu wyjazdu tej piękniejszej połowy, smaży jajecznicę bez ustanku, lub "stołuje się na mieście".
Tym bardziej, że zrobienie samodzielnie zakupów to przecież najgorsza z możliwych męk. Czyż nie jest wielkim poświęceniem dla faceta pójście na zakupy z damą swego serca? Ręce puchną, nogi bolą, w gardle odczuwają dziwną suchość, pot skrapla wysokie czoło... .
Prasowanie, szczególnie koszul, to ujma na honorze typowego faceta. Od tego jest przecież dziewczyna, narzeczona, żona, służąca lub... czasami kochanka. 
To zapewne nie wszystkie cechy typowego faceta, jest ich na pewno więcej... .Zastanawia mnie tylko jedno: mam w domu trzech samców. Stuprocentowych mężczyzn. Deska w toalecie jest zamknięta, z pastą do zębów... jest różnie. Koszule prasują sobie sami, w domu sprzątają, gotują, niektórzy nawet uwielbiają chodzić na zakupy... . I w ogóle, wszystko z nimi jest w porządku... . To jak to jest naprawdę?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Pani Violetto...

Przed niespełna godziną dotarła do mnie ta smutna wiadomość: Pani Violetta Villas nie żyje... . Odeszła dzisiaj wieczorem, w swoim domu w Lewinie Kłodzkim. 
Śpiewała pięknym, mocnym sopranem koloraturowym o ogromnej cztero-oktawowej skali... .


Jestem kilkunastoletnią panienką, spośród kilkudziesięciu winylowych płyt szukam czegoś do posłuchania... tak na chwilę, przed kolejnym ślęczeniem nad książkami... wybieram płytę, z okładki której zalotnie patrzy młoda dziewczyna z zadartym noskiem i burzą blond loków... . Włączam płytę, za chwilę płynie muzyka i miękki głos śpiewa: 
Znów chcecie bawić się mną
Znów chcecie słyszeć mój głos
Wiem że laleczką mnie zwą
Cóż, widać taki mój los...


Pani Violetto, na długo zostanie Pani w mojej pamięci... .





czwartek, 1 grudnia 2011

Gorzkie ze słodkich czyli konfitura po angielsku

Tym razem chyba jednak moja ukochana mama byłaby ze mnie dumna. Ona rzadko kiedy robiła przetwory. Pamiętam tylko Jej słynną dynię w occie. No i oczywiście jesienne grzybki marynowane... . Ale nie przypominam sobie, aby robiła dżemy, konfitury... . A ja - tak. Przedwczoraj nabyłam 10 kg pomarańczy i postanowiłam zrobić z nich konfiturę. Jak postanowiłam - tak uczyniłam. Wyszło 16 słoików półlitrowych... . Ale ten smak niebiański... .
Konfitura pomarańczowa z założenia miała być angielska. Czyli słodko-gorzka. W Anglii mają łatwiej w tej materii, bo taką konfiturę robią ze specjalnych, gorzkich pomarańczy. Ja w naszym pięknym kraju z takowymi się jeszcze nie spotkałam. Pojechałam na giełdę i kupiłam zwykłe (jeśli mogę tak określić pomarańcze). Przewertowałam internet w poszukiwaniu odpowiedniego opisu i nie natrafiłam na taki, jakiego oczekiwałam. Puściłam wodze fantazji... .
Już wieczorem słoik z "resztówką" został otwarty i spróbowaliśmy. Istne małmazyje. Udało mi się osiągnąć smak sweet-bitter. Pomyślałam, że może przepis zachowam dla następnych pokoleń, aby przyszłe żony moich synów przekazywały ten przepis kobietom w następnych pokoleniach... . Ale, że na razie na horyzoncie kandydatek takowych nie widać, przepis podaję poniżej ku uciesze, mam nadzieję, szerszej publiczności:
Tak, jak wcześniej napisałam: 10 kilogramów pomarańczy w miarę możliwości bezpestkowych - takich z dość grubą skórą - obrałam, nie usuwając białego miąższu, pokroiłam w drobną kostkę - i do gara. Te 10 kg zasypałam 3 kg cukru. Tylko. Wszak miały być słodko-gorzkie. Wycisnęłam sok z 6-ciu limonek, z 4-ech otarłam skórkę i wrzuciłam do pomarańczy. Dodałam... odrobinę chilli. Ale dosłownie - odrobinę, tak na koniec noża. I wszystko dusiłam na małym tylko, "pyrkającym ogniu" przez około dwie godziny. Co chwilę zaglądając i mieszając. No, a potem, to szybciutko do wyparzonych uprzednio słoików, mocno zakręcić i postawić "do góry nogami". I poczekać aż wystygnie... . Z tym czekaniem, to było ciężko.... .

niedziela, 27 listopada 2011

Zwykły gnieciulec

Moja ukochana mama pewnie by mnie wyśmiała, jako że, jak już piekła "coś do kawy", to musiał to być majstersztyk. A piekła rzadko. Ale, jak już upiekła... to palce lizać. 
A ja piekę bardzo często, bo moi faceci, a w szczególności moja lepsza połowa nie lubi "gotowców" z cukierni. 
No i wczoraj, chyba trochę z nadmiaru wolnego czasu, zakręciłam gnieciulca, który nie był gnieciony, a zakręcony właśnie. Poniosła mnie trochę fantazja. A oto, jak go robiłam:
pięć jaj ubiłam z połową szklanki cukru. Do tego dosypałam dwie szklanki mąki pszennej wymieszanej z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia. W dalszym ciągu miksując dolałam pół szklanki oliwy (oliwa z pestek winogron), dalej 1/5 szklanki kawy (zrobioną z trzech łyżeczek kawy rozpuszczalnej), pół buteleczki aromatu rumowego. Dosypałam nieco mielonego cynamonu. Na koniec dodałam trzy jabłka obrane i pokrojone w drobne płatki uprzednio wymieszane z cynamonem. Po dodaniu jabłek ciasto wymieszałam drewnianą łyżką, delikatnie, aby nie "rozwalić" jabłek. Na koniec dodałam nieco rodzynek.
Ciasto przelałam do formy "babkowej" z "kominem" oczywiście uprzednio wysmarowanej masłem i posypanej bułką tartą. I do piekarnika rozgrzanego do 190 st.C na około godzinę.
Następnym razem, zamiast kawy rozpuszczalnej, spróbuję z kakao.
Już wczoraj wieczorem oczywiście gnieciulec był próbowany, no a dzisiaj do kawy... . I dlatego nie wklejam zdjęcia... .Nie zdążyłam zrobić... .

niedziela, 20 listopada 2011

Ciąża na wycieczce

Wyjeżdżając na wycieczkę szkolną, a było to na pewno ponad trzydzieści lat temu, nikomu nie przychodziło do głowy, ani szkolnym władzom ani też rodzicom, aby dawać do podpisu opiekunom jakiekolwiek oświadczenia. Ale, czasy się zmieniają... . 
Jakiś czas temu wysłuchałam w mediach o pewnym liceum, które wysyłając swoich uczniów na wycieczkę "z nocowaniem", przedstawiają rodzicom do podpisu oświadczenie. W oświadczeniu tym, rodzice zgadzają się, że w razie nieplanowanej ciąży, czy ojcostwa u swoich dzieci, nie będą wyciągać konsekwencji wobec szkoły.
Sprawa, moim zdaniem, jest dosyć kontrowersyjna. Bo, z jednej strony, niby dlaczego szkoła ma odpowiadać za wybryki swoich wychowanków - wszak to nie ona uczy, ani nie wychowuje... . Szkoła uczy. Kształci. Ale na pewno nie nie uczy, jak zapobiegać ciąży... . 
A jeśli na wycieczce, jakaś uczennica zajdzie w ciążę w wyniku gwałtu? To szkoła też nie będzie odpowiadać. Że nie dopilnowała uczniów. Bo przecież trudno jest chodzić krok w krok za każdym uczestnikiem wycieczki... . 
Przypuszczam, że wycieczki sprzed trzydziestu lat niewiele różniły się od tych teraźniejszych. Zawsze był i jest alkohol w mniejszych lub większych ilościach, papierosy oraz różne inne zakazane używki i seks. Ale wtedy nikt nie wpadł na pomysł zabezpieczania interesów szkoły... . Ech, wcale nie żałuję tego, że już nie jestem taka młoda... . 

sobota, 24 września 2011

Taniec z panem J.J.

Jutro już nie stanę przed dylematem... . W ubiegłą niedzielę, miast oglądać trzeci odcinek trzeciego sezonu miłego sercu memu serialu, skuszona mamieniem młodszego syna wybrałam "Taniec z gwiazdami". Syn argumentował chęć obejrzenia odcinka 13-tej edycji tym, że nastąpiła zmiana wśród prowadzących jak i w szanownym jury. Skusiłam się... . 
Nowa współprowadząca Natasza, jak zwykle piękna, powabna. Roztacza urok, dodaje śmiałości gwiazdom, a jak się uśmiechnie... no ja, mimo, że kobieta, po prostu mięknę.
A wśród jury szanownego, Iwona zwana Czarną Mambą i Piotr - jak zwykle profesjonalizm, uśmiech, krytyka, uśmiech,  żart, uśmiech, mała złośliwość, uśmiech.
Nowi oceniający pląsy gwiazd - Jola, z uroczym uśmiechem nawet nogom stołowym słodząca i rozdająca "dziesiątki", taka fajna kumpelka z sąsiedztwa. 
I dla mnie najbardziej kontrowersyjny - Janusz. Oceniający wszystkich i wszystko, ale nie w tych kategoriach, w jakich powinni i powinno być oceniane. Bardzo cenię pana Janusza za jego profesjonalizm i pracowitość. Co do tego, nie mam żadnych wątpliwości, że jest osobą wybitną. Ale, program "Tańca z gwiazdami" stworzony był po to, aby naszych celebrytów, ku uciesze gawiedzi, profesjonaliści uczyli tańca ocenianego na turniejach, a nie tańca towarzyskiego z elementami teatru, czy może raczej show. 
I tu oceny jurorów bardzo się od siebie różniły: Iwona i Piotr oceniali, moim zdaniem, prawidłowo, Jola - słodziła, a Janusz - z uporem oceniał tańczących według swoich kryteriów, wdając się w zupełnie niepotrzebne rozmowy, czy może nawet potyczki słowne z Iwoną. Zrobił się nieprzyjemny magiel. Prowadzący starali się za wszelką cenę sytuację załagodzić. Ale, według mnie, nie bardzo im się to udało.
Jutro znowu niedziela... . I już nie będę miała dylematu, co wybrać w TV. Biegnę nad rozlewisko... .






sobota, 13 sierpnia 2011

Manque

To było w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam tę niechęć tego kolegi, kiedy nauczycielka, z uporem maniaka, przekładała mu pióro z lewej do prawej ręki. A kiedy się odwracała i odchodziła, pióro z powrotem wędrowało do lewej... .
Dzisiaj, na szczęście, nie zwraca się już takiej uwagi, ani też nie gani osób leworęcznych.
13 sierpnia od 1992 roku, za sprawą członków Klubu Mańkutów z Wielkiej Brytanii, jest obchodzony Międzynarodowy Dzień Leworęcznych.
W zamierzchłych czasach mojej młodości, na osoby leworęczne mówiono mańkut od francuskiego słowa "manque", oznaczającego, między innymi, mankament. Leworęczność była uważana za "inność", z którą trzeba walczyć. Bo to wstyd.... .
Dzisiaj wiadomo, że leworęczność można nabyć genetycznie, może mieć podłoże patologiczne lub kulturowe.
Na pewno leworęczni posiadają inne schematy myślenia, co nie znaczy, że gorsze. U takich osób rozwijają się inne cechy charakteru.  A to wszystko dzieje się za sprawą oczywiście mózgu. Osoby leworęczne mają bardziej rozwiniętą prawą półkulę mózgu. A ta odpowiada za myślenie całościowe, syntetyczne. Odpowiada również za orientację przestrzenną. Stąd prawdopodobnie wśród osób leworęcznych jest wielu artystów, malarzy, rzeźbiarzy, architektów.
Wielkimi leworęcznymi byli: Ludiwg van Beethoven, Leonardo da Vinci, Albert Eistein, Napoleon Bonaparte, Winston Churchill. Z czasów nam bliższych: Paul McCartney, Jimmy Hendrix, Bob Dylan, Julia Roberts. A z naszych rodaków: Emilia Krakowska, Andrzej Wajda, Andrzej Mleczko.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Dieta rodem z Japonii

Chyba już pisałam, że z moją ukochaną mamą odchudzałyśmy się... od zawsze. W zamierzchłych czasach, kiedy byłam nastolatką, nie było w ogóle mowy o dietach, rozpowszechnianych drogą mediów. Czasami, tygodnik "Przekrój", który to czytałyśmy z mamą namiętnie, publikował artykuły na temat zdrowego żywienia wraz z przykładowymi jadłospisami. 
Po latach zaczęły pokazywać się nieśmiało pierwsze diety, ale były one bardzo monotonne i nudne. Pamiętam, mama katowała się trzydniową dietą mleczną. W ciągu dnia można było wypić 2 litry mleka. Próbowałam nie raz przejść przez tę dietę, ale najczęściej wieczorem dopadał mnie taki głód i ból głowy, że kapitulowałam.
A później diet przybywało, niektóre z nich stosowałam. Z różnym skutkiem.
Niedawno przeczytałam, że Oprah Winfrey i Victoria Beckham pięknie i młodo czują się i wyglądają dzięki diecie Okinawa
Bardzo mi się ta dieta spodobała, ze względu na różnorodność produktów, a przede wszystkim - można jeść to, co ja najbardziej lubię. 
Skąd nazwa? Nazwę dieta zawdzięcza maleńkiej, japońskiej wyspie Okinawa, na której to żyje najwięcej stulatków. Na 100 tysięcy mieszkańców przypada ich około 40-stu. Po zbadaniu nawyków żywieniowych mieszkańców wyspy, stworzono dietę.
Dieta jest niskokaloryczna, dostarcza do organizmu 1500 - 1900 kcal. 
Jeść można nieprzetworzone węglowodany, warzywa, owoce, soję, rośliny strączkowe, morskie ryby, pić czerwone wino i kakao.
Produkty podzielone są w tej diecie na cztery kategorie, pod względem zawartości kalorii:
- bardzo lekkie produkty (herbata, szparagi),
- lekkie (ryby, brązowy ryż),
- średnio ciężkie (chude czerwone mięso, chleb),
- ciężkie (smażone potrawy, desery).
I zasada jest prosta: siedem posiłków, jemy przede wszystkim produkty bardzo lekkie i lekkie, unikamy średnio ciężkich a przed ciężkimi... uciekamy.  Zjadamy tyle, aby poczuć sytość w 80 procentach. 
Dieta jest "długodystansowa". Nie wiem, jak szybko się chudnie, ale jeśli powoli, to i lepiej, bo zdrowiej.


 http://urodaizdrowie.pl/dieta-okinawa-sekret-dlugowiecznosci 

środa, 3 sierpnia 2011

Leniwe popołudnie

Popołudniową godziną zaprosiłam mojego młodszego synka i psa na spacer. Leniwe popołudnie, piękne słońce, bezchmurne niebo, delikatny wiaterek... . Poszliśmy. Mamy naszą stałą trasę, którą często pokonujemy z naszym leciwym już kudłaczem. Czas umilają nam pogawędki. Najczęściej są to rozmowy bardzo prywatne, których to tematów nie będę tu wyłuszczać... . 
Spacerując przechodzimy koło różnych sklepów. Mój cel dzisiejszy: "dopaść" słonecznika. Jestem ogromną fanką dłubania tych drobnych ziarenek, nie bacząc na późniejsze działania uboczne polegające na mało estetycznie wyglądających paznokciach.... . 
Doszliśmy do pierwszego sklepu ogólnospożywczego, w którym również są warzywa i owoce. Słonecznika nie ma. Ale jest bób. Moja kolejna miłość.... . Cena: 8,90,- za kilogram. No cóż, nie powiem sakramentalnego: "poczekam, jak stanieje...", bo wiem, że już nie stanieje. Wszak to już sierpień i bób raczej ma się na wykończeniu.... . A ten taki piękny, zieloniutki.... .Ale ja przecież szukam słonecznika..... .
Idziemy dalej. Słońce grzeje, zupełnie jakby to było lato..... a właśnie, przecież to lato. Chociaż w tym roku rzeczywiście nas nie rozpieszcza.... .
Drugi i ostatni sklep ogólnospożywczy. Również z warzywami i owocami. Słonecznika oczywiście nie ma. Dlaczego? Nawet nie pytam. Miła właścicielka sklepu jak zwykle mi odpowie: "- Nie dowieźli, mimo, że zamawiałam". 
Wdaję się w krótką rozmowę.  Taką z gatunku tych narzekających. Dowiaduję się, że ludzie są okropni, bo biorą na kredyt i nie oddają. I nie są to małe pieniądze, a "idące w setki". 
Co mam odpowiedzieć?  Że dając komuś na tzw. "kreskę", pani właścicielka powinna się liczyć z taką ewentualnością? Głupio. Będąc pewnie w jej sytuacji, też bym zaufała.... . 
Kiwam głową ze zrozumieniem i ze współczuciem.
Życzymy sobie miłego,  dalszego popołudnia, wychodzimy.
Nasz spacer dobiega końca. Wracamy. Kudłacz teatralnie "pada" w kuchni przy misce z wodą.... .

wtorek, 26 lipca 2011

Imieninowo...


Wszystkim moim imienniczkom
składam życzenia 
wszystkiego co najlepsze
w dniu naszych imienin

niedziela, 24 lipca 2011

Żegnaj Amy...

Miała 27 lat. Angielska piosenkarka, autorka tekstów. Młoda, niezwykle utalentowana Amy Winehouse odeszła nagle... . 
To, że miała problemy ze zdrowiem, ze sobą, wiedzieli wszyscy. Szczególnie widać to było na koncercie w czerwcu tego roku, w Belgradzie. Połowę trasy koncertowej odwołała. Odwołała też koncert w Bydgoszczy.
Była na pewno osobą bardzo, bardzo kontrowersyjną. Niektórzy mówią, że była skandalistką.
Ale na pewno przejdzie do historii muzyki soul jako jej legenda.



wtorek, 19 lipca 2011

Beziki

Dwa razy pod rząd, w ciągu kilku ostatnich dni, piekłam kruchy placek ze śliwkami. 
Zostały białka. Ilekroć otwierałam lodówkę, zerkały smutnym, szklistym, białym okiem na mnie. W latach zamierzchłych pamiętam, robiłam z moją ukochaną mamą ciasteczka bezowe. Zbierałyśmy białka z kilku dni, a później ubijałyśmy. Każda ubijała swoją porcję na dużym półmisku - widelcem. Całe mnóstwo zabawy miałyśmy przy tym. A ile czasu to zabierało... .
Przypomniał mi się smak tych bezików... .
I zrobiłam: 6 białek ubiłam na oczywiście sztywną pianę, dodając do nich około 3/4 szklanki cukru, pod koniec ubijania dodałam jeszcze trochę cynamonu. Uwielbiam cynamon... . Oprócz cudownego smaku i aromatu, dodał oczywiście piękny kolor.
Łyżką nakładałam podłużne kupki, a'la cepeliny, na wyłożoną papierem do pieczenia blachę. I piekłam, a raczej suszyłam ciasteczka przez 50 minut w temperaturze 125 st.C.
Pachnie przecudnie... . Właśnie stygną... .


piątek, 1 lipca 2011

Przemyślenia do przemyślenia o wstępie do prezydencji

Nie politykuję, bo się nie znam. I to, co napiszę, proszę nie traktować, jako jakieś zaproszenie do debaty, a tylko... w kategorii "co o tym myślicie".
Jesteśmy w prezydencji UE.  I pięknie. Oglądałam wystąpienia wszystkich Ważnych i utkwił mi w pamięci taki oto fakt: Panowie Premierzy, kraju ustępującego - Węgier i nasz Pan Premier - wymieniają się upominkami. 
Premier Węgier daje naszemu Premierowi beczułkę węgierskiego wina, ze słowami: 
- Abyście mieli czym opić dzisiejsze święto.
Nasz Premier daje szablę. Ze słowami (tu nie zacytuję dosłownie, ale sens mniej-więcej taki): -My dajemy szablę, bo zazwyczaj tradycyjnie dajemy szablę. Wy - wino, I oby nigdy nie było odwrotnie... .
No właśnie... . I kogo chciał Pan Premier obrazić? Czyżby szable węgierskie były gorsze od polskich? A może chciał obrazić naszych, rodzimych winiarzy? 
Pewnie nikogo nie chciał obrazić, bo protokół dyplomatyczny tego nie przewiduje... . Ale, wyszło jak wyszło.

wtorek, 28 czerwca 2011

Nie tylko bobik



Są takie dwa drobne warzywa, którymi w okresie wczesno-letnim można mnie kupić. Najpierw pojawia się groszek zielony. Ten pierwszy,  z maleńkimi ziarenkami, słodziutki jak miód,  z zieloną, jędrną skórką, którą z wielkim upodobaniem oddzielam od błonki i zjadam.... i ten już ciut późniejszy, większy z równie wspaniałymi kuleczkami. Z tego późniejszego wybieram te przedojrzałe, obieram i zamrażam.
Mniej więcej w czasie, kiedy groszek jest całkiem spory, pojawia się, w rozsądnej już cenie, bób... . Uwielbiam ten młody, jasnozielony... .
No i teraz będzie: co kraj, to obyczaj. To tak a'propos tego bobu.
Pewnego razu gościliśmy Włocha (przystojna bestia...). Czas letniej kanikuły, wizyta bardziej "na luzie", krótkie spodenki, dom bardziej letni niż zimowy... . Podaję gotowany bób.
Włoch mnie pyta: co to?
Odpowiadam (szukając w słowniku angielskim): Bób.
Co?
Bób?
Przystojniak nie rozumie. Tłumaczę, że to taka duża, gruba fasola, z której się łuska ziarna... .
Aaaa, tak... . Zrozumiał. Ale, mówi Włoch, u nas się go je na surowo. Do sałatek się go dodaje... .
Na surowo? Jak można bób na surowo? U nas tylko gotowany podaje się. Może inna odmiana?
Gwoli porządku powiem, że bób porządnie myję, zalewam zimną wodą, kiedy zaczyna się gotować, dodaję soli i trochę cukru. Chwilę gotuję. Najbardziej lubię taki al dente. Kiedy jest taki właśnie, wylewam na sito. Na sicie dosalam, zgrabnie (!) przerzucając... . I już. Bez masła, bez koperków, bez niczego.
Zjadamy najczęściej część na gorąco, a drugą część - jak wystygnie.
I właśnie przede mną stoi miseczka z resztką bobu... .

niedziela, 26 czerwca 2011

Małe, słone...

Jeszcze miesiąc temu, trochę się bałam... . Chociaż, rozsądek mówił, że jeśli przestrzega się zasady higieny, to można bez obaw... .
Z przetworów "do słoika" moja kochana mama robiła każdego roku borówki, w niektórych rejonach naszego kraju nazywane brusznicami (o tę nazwę od wieków prowadzę "wojnę" z moją lepszą połową) z jabłkami lub gruszkami i czasami, kiedy ją bardzo długo prosiłam, dynię. Bardzo, bardzo rzadko marynowała ogórki.
A o nich dzisiaj będzie rzecz... .
Uwielbiam ogórki pod każdą postacią. I te długie, z których najczęściej przygotowuję mizerię, ale przede wszystkim te krótkie, zieloniutkie, jędrne, chropowate, te gruntowe. Pod każdą postacią: świeże, marynowane, małosolne lub tzw. konserwowe.
Kiedy w tym roku przyszedł czas na pierwsze gruntowe ogórki, okropna "zaraza" odstraszyła mnie od kupna. "Zaraza" jak to "zaraza", pobyła, postraszyła dzięki mediom, jak zwykle i... poszła w niepamięć. Lekki strach, a raczej obawa, pozostała... .
Ale dwa dni temu, nie wytrzymałam. Kupiłam i "nastawiłam" na małosolne.
I nie ma możliwości, żeby wyszły "kapciowate" lub choćby miękkie. Moje są zawsze twarde, jędrne - słowem: niebo w gębie... .
Dwa kilo małych, zielonych, świeżych ogórków umyłam bardzo dokładnie pod bieżącą wodą. Moje ogórki małosolne robię bardzo prosto, bez specjalnych dodatków: 
Na jeden kilogram ogórków potrzebuję jedną sporą wiązkę "starego" kopru (lub, jeśli jeszcze go nie ma - dwie wiązki młodego) oraz co najmniej 1 główkę czosnku polskiego, tego fioletowego.
W szklanym słoju (lub glinianym garnku, albo po prostu, w garnku ze stali nierdzewnej) układam na dnie trochę kopru  i kawałek korzenia chrzanu. Na to układam rzeczone ogórki. Pomiędzy ogórki wkładam obrane ząbki czosnku. I następną warstwę kopru... . Ważne, aby na górze, ogórki były przykryte koprem. 
Zalewam letnią, przegotowaną wodą z solą w proporcji: 1 łyżka stołowa soli na 1 litr wody. 
Na wierzchy kładę talerzyk, lub małą przykrywkę, obciążam "czymś" i odstawiam... .
Ciężko... . Zapach ogórków roznosi się najpierw po całej kuchni, potem dalej... .
Wytrzymujemy do dnia następnego. Ale już wczesnym popołudniem słyszę nieśmiałe pytanie jednego z domowników:
- Jak myślisz, te ogórki to już?...
- Nie wiem, chyba trzeba spróbować... .
No i... po ogórkach. :-)

czwartek, 9 czerwca 2011

Słowo o paznokciach

Zarówno obie moje babcie jak i moja mama nauczyły mnie, że nie tylko głowa, ale i dłoń jest wizytówką kobiety. Od najmłodszych lat wpajały nawyk dbania o ręce. Począwszy od manicure'u poprzez pielęgnację dłoni, a skończywszy na zabezpieczaniu ich przed nadmiernym wysuszeniem i zniszczeniem.
Mama miała piękne dłonie. Bardzo proporcjonalne do swojej budowy ciała. Szczupłe nadgarstki, wąskie śródręcza i długie, piękne palce. Paznokcie miała niestety bardzo kruche i łamliwe (co odziedziczyłam po Niej), dlatego nigdy nie nosiła długich paznokci. Ale i tak wyglądały cudownie.
Poznając ludzi mam taki nawyk: patrzę na dłonie. Podobno z ich kształtu i z kształtu paznokci można wiele wyczytać na temat charakteru ich posiadacza. Ja jednak koncentruję się na tym, czy są zadbane. Bo, dla mnie nie ma nic gorszego, jak niezadbane paznokcie.
Kształty paznokci można podzielić na cztery grupy:
paznokcie o wydłużonej płytce,
paznokcie prostokątne,
paznokcie trójkątne i
paznokcie o małej płytce. 
Na pewno każda dbająca o siebie kobieta marzy o tym, aby mieć ręce idealne. Albo przynajmniej zbliżone do ideału. Nadając paznokciom odpowiedni kształt, możemy optycznie je wydłużyć, wyszczuplić.
I tak paznokcie o wydłużonej płytce powinnyśmy piłować w kształcie owalnym, przy paznokciach prostokątnych boki powinny być zaokrąglone, te paznokcie nie powinny być zbyt długie, a lakiery winny być jasne. Paznokciom trójkątnym należy nadać kształt owalny, a jedynie paznokcie o małej płytce mogą być dłuższe.
Jeśli mamy dłonie kwadratowe, paznokcie powinny być opiłowane w kształcie zaokrąglonym, aby złagodzić kształt ręki, to samo tyczy się palców kościstych. Przy czym przy palcach kościstych możemy paznokcie opiłować na kształt kwadratowy.
Pulchne, krótkie palce najlepiej będą wyglądały z paznokciami opiłowanymi w kształcie podłużnym, migdałowym.
Właścicielki dużych, masywnych palców mogą sobie pozwolić na długie paznokcie. 
Jeśli jednak mamy paznokcie łamliwe, kruche, lub z innych powodów musimy mieć paznokcie krótkie - wtedy najlepiej jest je opiłowywać na okrągło.
Przy takich paznokciach możemy sobie pozwolić na całkowitą dowolność barw.
A skoro już mowa o kolorach, to w tym sezonie dominują kolory pastelowe, również kwiatowe i słodkie, cukierkowe. Oprócz całej gamy pasteli modne są na paznokciach kolory ziemi i kamienia, choć dla mnie te kolory sprawiają wrażenie brudu... . Ale, to tylko moje odczucia.
Natomiast z tych wszystkich barw króluje tego lata niepodzielnie błękit.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Finał prawie jak chciałam - X Factor

Pierwszy raz zdarzyło mi się, że wyczekiwałam wieczoru niedzielnego, jak nigdy. I to w dodatku nie jakiegoś mojego wydarzenia, a programu telewizyjnego. Do tej pory spore emocje wzbudzał we mnie "Mam talent", ale to pewnie dlatego, że zawsze widziałam co najmniej jednego członka mojej rodziny z wygraną... .
Ale, w końcu wczoraj, doczekałam się. Emocje były wielkie. Tak bardzo chciałam, żeby wygrał normalny człowiek... . W dodatku taki, któremu nie przewróci się w głowie czyli woda sodowa mu nie uderzy do całkiem przystojnej łepetyny.
Albo też młodość żeńska żeby wygrała, chociaż... ten kudłaty... byłoby lepiej... .
I wygrał. Gienek Loska. W pięknym stylu, z tym swoim lekkim, kpiącym uśmieszkiem, jakby mówił: "A na ch.... mi to wszystko! Ten cały wasz blask, splendor, oklaski, tylko muzyka jest ważna i ja to wiem, bo ja robię dobrą muzykę... ". 
Trzecie miejsce zajęła przeurocza Ada Szulc. Pięknie śpiewała, pięknie wyglądała.
No, a drugie - wiadomo kto... . Ptak malowany - Szpak. Michał. I jak Kuba powiedział, Polskę podzielił na tych, którzy go uwielbiają i tych, którzy go nienawidzą. A mnie on jest kompletnie obojętny, ale lepiej się czuję, jak go nie oglądam i nie słucham. "Ha, ha, ha" (śmiech - cytat - tak się śmieje ten Szpak).
Co tu dużo mówić: Gienek, chłopak z sąsiedztwa (oj, chciałabym mieć takiego sąsiada), jest the best.

 

wtorek, 31 maja 2011

Nie kijem go, to pałką... czyli i tak będziecie jeść kapustę

Tytuł może wydawać się dziwnym, ale już spieszę z wytłumaczeniem.
Nowalijek czas przyszedł, a prym wśród nich wiedzie młoda kapusta. Starsza część mojej rodziny (czyli moja lepsza połowa i ja) bardzo lubimy ja gotowaną, z odrobiną masła i całą masą kopru. Młodsze towarzystwo (czyli synowie) za kapustą gotowaną nie przepadają. Trochę są już za duzi, abym stała nad jednym czy drugim, jak kat nad dobrą duszą i zmuszała: zjedz jeszcze za mamusię, za tatusia... a jak wszyscy członkowie rodziny tudzież "wszyscy krewni królika" zostaną wykorzystani do niecnego czynu, abym przywoływała z pamięci pieski, kotki i kanarki. 
Tak więc leżała przede mną piękna, dorodna, świeża główka kapusty. I pytanie: co zrobić, żeby panowie młodsi ją zjedli. Tę skarbnicę witamin C, B1, B2, B6, jak również  magnezu, potasu, sodu, wapnia, żelaza, jodu, karotenów, kwasu foliowego, szczawiowego i pantotenowego. Dodam, że kapusta pochodzi z rejonu Morze Śródziemnego, a do Polski dotarła przed wiekami i... została. 
Ugotować, nie ugotować? Nie ugotować. 
Zrobiłam sałatkę surówkę z młodej kapusty:
Kapustę porządnie umyłam, poszatkowałam. Dla "koloru", starłam na dużych oczkach kilka młodych marchewek. Sos vinegrette (mój trochę zmieniony przepis): oliwa (ja preferuję oliwę z pestek winogron, bo nie pachnie, jeśli komuś nie przeszkadza zapach, można użyć virgin oil), ocet (winny lub jabłkowy lub acetto balsamico), przyprawa "czosnek staropolski" (uwaga - jest z solą), sól, pieprz, musztarda. 
Wszystko delikatnie, acz stanowczo wymieszałam. 
Surówkę podałam od razu, żeby nie "oklapnęła".
I zwyciężyłam. Zjedli. I smakowało im.

niedziela, 29 maja 2011

Na żywo po półfinale... X Factor...

Za dawnych czasów, tylko mogliśmy sobie pooglądać wyniki różnych konkursów, dotyczących śpiewania, tańczenia. Rodzime były festiwale w Kołobrzegu, Zielonej Górze, Opolu i Sopocie. Teraz telewizja funduje nam wielkie emocje w  śpiewaniu, tańczeniu i... nie tylko.
Dzisiaj, przed chwilą skończył się półfinał "X Factor". X Factor to taki wykonawca, który jest inny od wszystkich, zachwyci wszystkich nie dość, że wykonawstwem, to jeszcze swoją siłą i w ogóle... wszystkim.
W półfinale znaleźli się: pani Małgorzata Stankiewicz, Ada Szulc, Gienek Loska i Michał Szpak. 
Każdy z uczestników zaśpiewał po dwie piosenki. Do finału przeszła Ada i Gienek. Małgosia i Michał musieli zaśpiewać jeszcze raz. Małgosia zaśpiewała "Co mi Panie dasz" Bajmu. Moim zdaniem, wykonała tę piosenkę fantastycznie. 
Michał Szpak zaśpiewał "Wspomnienie" Czesława Niemena. 
Mam swoje lata, swoje wspomnienia, wyobrażenia. Ten dzieciak po prostu nie potrafi śpiewać takich piosenek. To był blamaż.
Niestety,  pan Czesław Mozil orzekł inaczej... . Pani Małgorzata nie dostała się do finału. 
Niektórzy faworyzują dziwaków, bez głosu, bez wyglądu... bo jaki wygląd ma "ten" Szpak... .

środa, 25 maja 2011

"Durnababa" jedno słowo

Prawie dwa lata temu zalogowałam się na pewnej stronie. Po dwóch miesiącach mojej aktywności na tejże, zaproponowano mi pewną funkcję. Wiadomym było, że to funkcja "bez profitów", raczej taka społeczna. Idiotka - przyjęłam. Piastowałam, poświęcałam się bez reszty. Również soboty i niedziele. Bo wiedziałam, że właśnie w czasie  weekendów mogę mieć najwięcej do roboty. I tak się działo... . Kontaktu z redakcją strony nie miałam żadnego. Ot, po prostu: ja pisałam, oni... nie odpowiadali. Więc piastowałam dalej. W międzyczasie osoby, które w tym samym czasie zostały niejako powołane na te same stanowiska, przestały funkcjonować, ja - stałam na stanowisku, jak żołnierz. Aż w końcu, po półtora roku, przestało mi się podobać. Bo dlaczego ja... ? Rzucałam wszystko, bo ja... . Bo to mój obowiązek... . Bo powinnam... . No i napisałam, do "prawie-równego" sobie, tyle, że on prawdopodobnie za pieniądze, a ja nie: że moja funkcja już nie jest dla mnie  tak interesująca, bo utrudniony jest kontakt z redakcją, bo nie mam motywacji... . 
Wczoraj udzielałam porady, na tymże forum i zauważyłam, ze... jestem pozbawiona moich dotychczasowych funkcji... .Zupełnie przez przypadek.  Ani słowa wytłumaczenia ze strony "prawie-równego", ani ze strony szanownej redakcji. Ot, po prostu. Murzyn zrobił swoje (przez prawie dwa lata), murzyn może odejść.

niedziela, 15 maja 2011

Po finale

Wczoraj odbył się finał Eurovision Song Contest w Duesseldorfie. Zaprezentowało się 38 przedstawicieli krajów wyłonionych drogą głosowania podczas dwóch półfinałów oraz pięciu przedstawicieli krajów założycielskich, którzy znaleźli się w finale bez eliminacji (z racji tego właśnie, że ich kraje są załozycielami konkursu).
I tak Hiszpanię reprezentowała fantastyczna Lucia Perez - przyznam się, że zachwyciła mnie i ona i jej piosenka - byłam przekonana, że będzie przebojem lata 2011.  Francję reprezentował operowy głos śpiewający po korsykańsku. Włochy, to jednym słowem: jazz, świetny wokal i trąbka. Wielka Brytania - coś a'la Star Trek, moim zdaniem kompletny niewypał, aż w końcu Niemcy - Lena po raz drugi, ale nie tak świetnie jak w zeszłym roku.
Niestety, nie wygrała Dania, moja i mojej rodziny faworytka.
Wygrał duet, Ell i Nikki, stworzony specjalnie na ten występ z Azerbejdżanu, romantyczną piosenką "Running Scared".
No i znowu potwierdza się przysłowie de gustibus non est disputandum.



piątek, 13 maja 2011

Drugi półfinał

Nie jest dla mnie rzeczą zrozumiałą, dlaczego po raz kolejny, nasza rodzima telewizja nie transmituje drugiego półfinału konkursu Piosenki Eurowizji. Dziwnym trafem mamy możliwość oglądania zawsze tej, w której bierze udział nasz reprezentant. A przecież w końcu mamy prawo głosować na innych niż polskich muzyków.
Jutrzejszy finał zapowiada się bardzo ciekawie. Moim zdaniem... . 
W drugim półfinale do finału zakwalifikowała się dziesiątka wykonawców. Bośnia i Hercegowina pokazała Dino w podskokach "Love in Rewind". Austria zaprezentowała romantyczną małą czarną w szpilkach, otoczoną niebieskim dymem. Ukrainę reprezentowała uskrzydlona anielica. Mołdawski zespół wystąpił w wysokich, czarnych czapach, a dookoła wykonawców krążyła panienka na jednokołowym rowerze (nie mam pojęcia jak się taki wehikuł nazywa). Szwecja pokazała solistę w czerwonej marynarce, Słowenia - mroczną dziewczynę z chórkiem w piosence "No One". Rumunia wystawiła zespół Hotel FM z ulizanym wokalistą i białym fortepianem w tle. Estonia pokazała wirującą różową sukienkę na blokowisku w piosence "Rockefeller Street". Dania - band A Friend in London w czarnych koszulach, zaśpiewali przepiękną, melodyjną piosenkę "New Tomorrow". I w końcu Irlandia - czerwono-czarne techno pod tytułem "Lipstick".
Jak wspomniałam wyżej - jutro finał. 
A na razie zapraszam do posłuchania mojej faworytki: Duński zespół A Friend in London w piosence "New Tomorrow".

środa, 11 maja 2011

Piosenek konkurs czas zacząć

Każdego roku obiecuję sobie, że już nigdy więcej. Nie będę oglądała, coraz niższego poziomu, lub w najlepszym wypadku - takiego samego, słabego, Eurovision Song Contest. Ale, kiedy przychodzi co do czego, to jednak ciągle mam nadzieję, że może tym razem będzie lepiej. 
I tym razem nie było. Przede wszystkim dlatego, że znowu reprezentantka naszego kraju "odpadła".
Wczoraj, w Duesseldorfie, odbył sie pierwszy półfinał konkursu. Z numerem pierwszym wystąpiła śliczna Magdalena, nasza reprezentantka. Ale, oprócz urody, trzeba było zaśpiewać... .
Tegoroczny konkurs odbywa się pod hasłem "poczuj bicie serca". I takowych nie zabrakło. Ze wzruszenia, ze zdziwienia, rzadziej z uznania.
Wykonawców było wielu: śpiewała stara baba z kokiem na głowie, "laska" z doczepionym ogonem, również na głowie, był zespół w białych butkach, magiczna blondyneczka w burgundowej sukience, goguś z baletem męskim, potargana kobitka w dymach, była blond modelka z pajacem w cylindrze, był "band" w kamizelkach blue, wyli przebierańcy z transparentami, był romantyczny fortepian we mgle. Tańczyli panowie breakdance po grecku, grali mocny rock z czarnym dymem i cyrkówką w klatce, śpiewała węgierska Celine i gruzińska Evanescence. I było "Da Da Dam" gitarowe, były lata 60-te i była ona i on w obawie o miłość. 
Wytypowałam sobie szóstkę takich, którzy "wpadli mi w ucho": to Turcja, Szwajcaria, Gruzja, Azerbejdżan i Grecja.
W rezultacie głosami widzów i telewidzów, wybrano dziesiątkę z prezentującej się dziewiętnastki. I tak w finale znajdą się reprezentanci takich krajów jak: Serbia, Litwa, Grecja, Azerbejdżan, Gruzja, Szwajcaria, Węgry, Finlandia, Rosja, Islandia. No i oczywiście pięć państw-założycieli przechodzą niejako "z automatu", że przypomnę: Hiszpania, Francja, Włochy, Wielka Brytania oraz Niemcy.
A Polaków ani widu, ani, co gorsza, słychu.
Posłuchajcie tych, którzy mi się podobali, ale się do finału nie dostali.


piątek, 6 maja 2011

Książka przeczytana (cz.VI)

Znów wracam do Tadeusza Dołęgi Mostowicza. Tym razem przeczytałam "Złotą Maskę" i kontynuację pierwszej jej części "Wysokie Progi". Oczywiście akcja ma miejsce w mojej ukochanej Warszawie. Okres międzywojenny. Oczywiście rzecz o wyemancypowanej kobiecie. 
Jest tęsknota za "innym" życiem, jest ucieczka z domu. Magda, córka rzeźnika, mającego jatkę na Powiślu marzy o lepszym życiu. Jest teatr, są "girlsy", pierwsza miłość. Ale jest też i "książę z bajki", mezalians i... jego skutki. 
I właściwie, czytając tę powieść, czuję się jak dobry scenarzysta. Wszystko z góry przewiduję, wiem, co będzie dalej. Nuda? Nie. Język, jakim książki są napisane, sposób narracji, daleko odbiega od literatury współczesnej. Choć, niestety, fabuła iście z "harlequina".

niedziela, 24 kwietnia 2011

Święta, Święta...

Już po północy... . W niektórych miejscach Polski już po mszy rezurekcyjnej, w innych częściach - msza będzie rano i szóstej... . I znowu przychodzą wspomnienia... .
W Wielką Sobotę, wczesnym popołudniem, jechałam z Tatą i z Mamą do "naszego" kościoła  poświęcić święconkę. Mały koszyczek z jajkami, piętką chleba, kawałkiem kiełbasy, solą i pieprzem, wszystko przystrojone gałązkami bukszpanu. Zawsze jakiś mały kurczaczek się zawieruszył... . 
Ja, wielki łakomczuch, wygłodzony po Wielkim Piątki i Wielkiej Sobocie, ledwo wsiedliśmy do samochodu, zaczynałam jęczeć: Taka jestem głodna, nie wytrzymam chodzenia po innych kościołach, osłabnę... . Mama litowała się nade mną i pozwalała mi zjeść piętkę chleba i kawałek poświęconej kiełbasy. Ten smak czuję do dzisiaj... . 
Jechaliśmy do "innych" kościołów na Groby Pańskie. Kościół Wizytek na Krakowskim Przedmieściu, kościół Św. Aleksandra na Placu Trzech Krzyży.... .
I powrót do domu. Od tego momentu, kiedy święconka była już poświęcona, można było (w końcu) jeść. Mama przygotowywała kolację. I chociaż to była KOLACJA, to jednak bez szynki i bez "pieczystych". 
I dzisiaj, w Wielką Sobotę, na komodzie stoi poświęcona święconka. Nie zabrakło w niej ani jajek, ani chleba, zamiast kiełbasy - kawałek (piętka) szynki. Są też czekoladowe jajeczka, sól zmieszana z pieprzem, a wszystko, jak przed laty, przystrojone gałązkami bukszpanu. I była kolacja. Nie było mowy, aby nie spróbować choć po kawałeczku pieczonego schabu i boczku. Szynka jeszcze wciąż wisi na oknie i czeka na jutrzejsze śniadanie wielkanocne.
I jak każdego roku, przychodzą wspomnienia... . 

piątek, 1 kwietnia 2011

O magii liczb i końcu, którego nie będzie

Liczby ponoć są kluczem do ludzkiego losu. Wiadomo też, że od samych naszych urodzin bardzo wiele zależy, kim będziemy, co osiągniemy, jak potoczy się nasze życie. Bo liczba dnia urodzin jest "wyrocznią". 
Numerologia, czyli przypisywanie specjalnego znaczenia cyfrom i liczbom, wróżenie z liczb znane jest od dawien dawna.
W ubiegłym roku mnóstwo par stanęło na ślubnym kobiercu 10 października (10.10.2010), podobnie jak i 7 lipca 2007 (7.7.07), mając nadzieję na szczęście bez granic i świetlaną przyszłość. 
W tym roku przed nami jeszcze jeszcze dwie takie daty:
1 listopada i 11 listopada (1.11.11. i 11.11.11). I nasuwa mi się pytanie, czy wiele będzie par biorących ślub w tych dniach? Pierwszy listopada absolutnie nie kojarzy mi się z radością i weselem. Wręcz przeciwnie. A jedenasty? Nasze święto narodowe... . Może nie łączmy spraw wielkich, ważnych dla całego narodu z naszymi prywatnymi... . Zresztą, sam listopad nie jest chyba najlepszym miesiącem do zaślubin. Smutny, przypominający wciąż nam o nieuchronnym przyjściu zimy, o nastaniu coraz krótszych dni i o tym, że jeszcze bardzo daleko do wiosny. Poza tym, sama nazwa "listopad" nie zawiera w swojej nazwie magicznej litery "r", a to, może nie najlepiej wróżyć młodej parze.
Poza tym, po co wstępować w związki, skoro koniec bliski... . No właśnie. Majowie, indiańskie plemię, posługujące się językami z rodziny maja, a słynące z oryginalnego systemu zapisywania liczb, wynalazcy "zera", stwierdzili, że 21 grudnia 2012 roku będzie ostatnim dniem w ich kalendarzu.
Niektórzy już zaczęli się do tego dnia przygotowywać. Skoro mamy żyć tak krótko, to chociaż przeżyjmy intensywnie. I "hulaj dusza bez kontusza". Po co martwić się "na zapas", kiedy tego "później" nie będzie... .
Chyba jednak lepiej hamować w górnym locie, bo okazuje się, że interpretacja, czy też błędne założenia podczas odczytywania kalendarza przez naukowców spowodowały, że koniec świata przesunął się o jakieś, około sto lat. 
Tak więc mamy czas na naprawianie świata, naprawianie błędów i na następne ważne daty, choć w przyszłym roku będzie o takie trudno.

czwartek, 3 marca 2011

Pani Irena

...a gdy w końcu przyjdzie taka chwila że
święty Piotr do siebie już zaprosi mnie
to do nieba też tanecznym pójdę krokiem
jeszcze piękny szpagat zrobię pod obłokiem...
Tak śpiewała (a jak tańczyła!) w filmie "Hallo Szpicbródka czyli ostatni występ kasiarzy" Irena Kwiatkowska. 
Pani Ireno, czy poszła Tam Pani tanecznym krokiem? 
Dzisiaj nad ranem odeszła od nas. Pozostanie na pewno długo w mojej pamięci, wszak była aktorką wybitną. Była gwiazdą teatru, filmu i kabaretu.
Uwielbiałam tę najsłynniejszą "kobietę pracującą, która żadnej pracy się nie boi". 
I tak, jak Włosi do opery chodzą na swoich ulubionych śpiewaków operowych, tak ja filmy z Jej udziałem oglądałam dla Niej.

czwartek, 17 lutego 2011

O kotach

Dzień 17 lutego jest Światowym Dniem Kota. W Polsce obchodzony jest od 2006 roku, a ustanowił to święto u nas redaktor naczelny miesięcznika "Kot". 
Kot udomowiony został juz około 6 tysięcy lat temu. Za zadanie miał tępić domowe gryzonie. 
W starożytnym Egipcie czczony był jako święte zwierzę egipskiej bogini miłości i płodności Bastet (przedstawiana zresztą często jako kot lub jako kobieta z głową kota).
U nas, kocie święto ma przede wszystkim za zadanie pochylić się nad czworonogami i zadbać o ich los.
Wszystkim kotom, kiciusiom, kiciom, kocicom i kocurom życzę wspaniałego życia i smacznych, tłustych myszy.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

O bakaliach słów kilka

W okresie późno jesiennym i zimowym, oraz bardzo wczesną wiosną, na stole w moim kochanym,  panieńskim domu, jako przegryzki królowały owoce suszone. W niewielkich ilościach, zastępowały niedostępne w tym czasie świeże owoce.
I dzisiaj, w zaprzyjaźnionym zieleniaku oprócz dobrze przechowywanych rodzimych jabłek - pustki. 
Dlatego dzisiaj rzecz będzie o bakaliach. Do nich zaliczamy: rodzynki, migdały, orzechy (głównie włoskie i laskowe), suszone śliwki, morele, figi i daktyle.
Rodzynki, najpopularniejsze z owoców suszonych, polecane są szczególnie dla pań. Nie dopuszczają bowiem do wypłukiwania się wapnia z kości. A oprócz tego, poprawiają pracę serca i wzmacniają koncentrację.
Migdały, bogate w witaminę E, nienasycone kwasy tłuszczowe, wapń, magnez i potas. Skutecznie obniżają poziom cholesterolu, pomagają zwalczać stres, wspomagają pracę serca.
Orzechy - zawierają witaminę E chroniąc tym samym przed złym cholesterolem (szczególnie orzechy włoskie i pistacje).
Śliwki suszone - ulubiony środek naszych babć przeciwko zaparciom. Zawierają beta-karoten, witaminy B, C i E, żelazo, fosfor, wapń, magnez. Śliwki polecane są dla osób z niedokrwistością.
Morele suszone, bogate w żelazo, pomagają w dietach odchudzających szybko i skutecznie gubić kilogramy. Potas zawarty w morelach reguluje ciśnienie krwi.
Figi suszone, dzięki dużej zawartości błonnika, likwidują zaparcia. Poza tym odtruwają i odkwaszają organizm, wzmacniają serce i naczynia wieńcowe. Gotowane w mleku doskonałe są w uśmierzaniu bólu gardła oraz w przeziębieniach.
I w końcu daktyle - źródło witamin B i E, wapnia, żelaza, fosforu i karotenu.
A poza tym, bakalie są słodkie, chrupiące i pyszne.

czwartek, 20 stycznia 2011

Keksik

Nie na każdą niedzielę mojej kochanej mamie chciało się coś "zakręcić" na słodko. Wtedy po kościele jechaliśmy prosto do kawiarni, a raczej cukierni, na rogu, w Hotelu Europejskim (piszę "na rogu", aby nie pomylić z kawiarnią "Europejska" zwaną "Rozbitkami" vis a vis Hotelu Grand). Tam, na szybko przy wysokich stołach, siedząc na stołkach barowych, moi kochani rodzice wypijali kawę, ja, obowiązkowo, soczek (nie sok, a soczek właśnie) pomarańczowy. Ale, nie ta kawa ani nie ten soczek były celem wyprawy, a keks. Najlepszy keks w całej Warszawie. Nigdzie indziej nie było równie wspaniałego. 
Czasy się zmieniły, trochę za daleko mam do cukierni. Zresztą, nie wiem, czy jeszcze istnieje, czy pieką tam ten sam keks...?
A, że potrzeba matką wynalazków - wczoraj upiekłam keksik. Taką namiastkę rzeczonego keksa.
5 jajek ubijam ze szklanką cukru. Dodaję po kolei: 2 szklanki mąki wymieszane z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia, rozpuszczoną i ostudzoną kostkę masła, dwie duże łyżki jogurtu naturalnego (lub nawet jeden cały pojemnik małego jogurtu), 2 całe opakowania mieszanki bakalii kandyzowanych, jedną małą paczkę rodzynek, odrobinę aromatu rumowego.
Przy czym całość mieszam mikserem do czasu, kiedy wsypuję bakalie i rodzynki. Wtedy już mieszam ostrożnie drewnianą łyżką.
Całość wylewam do podłużnej formy "keksówki" posmarowanej masłem i posypanej bułką tartą i wsadzam do rozgrzanego na 190 st.C pieca na 50 minut. 
Zdjęcia nie dodam, bo nie mam już czemu robić takowego. Zjedzone. Mniam.
 

środa, 12 stycznia 2011

Mule przed wiosną

Od trzech dni temperatura na dworze jest delikatnie dodatnia. Śnieg się topi, słońce  bardzo nieśmiało uśmiecha się i zapowiada, że niedługo, to ono będzie bardziej... .
Już zapragnęłam więcej tego słońca i więcej ciepła i zamarzyły mi się klimaty śródziemnomorskie. A jeśli już tamte tereny, to i kuchnia. I frutti di mare. 
Pamiętam, lata temu, będąc z moją rodziną na wakacjach, w gronie znajomych "warzyliśmy" mule, po czym zjadaliśmy je z wielkim smakiem. Pozostały po gotowaniu sód, co po niektórzy, z wielkim ukontentowaniem, wypijali do dna.
Od tamtego czasu minęły lata świetlne, ale czasami moja lepsza połowa takie cudowności "wyprawia".
Mule, czyli po polsku omułki, to małże występujące w wodach przybrzeżnych. 
Podczas kupna należy zwrócić uwagę, aby muszle były szczelnie zamknięte. Nie wolno ich przechowywać w wodzie, bo muszle się pootwierają. 
Przygotowanie: zagotować rosół instant w ilości takiej, aby po wrzuceniu, muszle były całkowicie przykryte. Do rosołu dodać główkę czosnku obranego i pokrojonego, 4 - 5 cebul pokrojonych w piórka. Gdy cebula będzie miękka, wlać białe, wytrawne wino w ilości rosołu. Zagotować. Wrzucić do wrzątku muszle. Gotować kilka minut, aż się otworzą. Wyjmować łyżką cedzakową. 
Do spożycia nadają się tylko te muszle, które się otworzyły.
Jemy je rękoma. Jedna połówka muszli służy nam jako łyżeczka do podważania miąższu. Popijamy schłodzonym, białym, wytrawnym... . 



czwartek, 6 stycznia 2011

Na wagę, czy masz odwagę?

Minęły święta, w tradycji naszej rodzimej, czas wielkiego obżarstwa, minął sylwester,  często zasiadany przy stole uginającym się od jadła i suto zakrapiany. Przyszedł czas na rozrachunek z kaloriami. Nierzadko wchodzimy na wagę i... przerażenie osiąga apogeum.
Jeszcze grubo przed świętami trochę popsuło mi się zdrowie. Nie czas tu ani miejsce nad rozwodzeniem się, co się zepsuło i dlaczego, faktem jest, że wybrałam się do lekarza. Niestety. Kazał zrobić badania. Zrobiłam. No i się zaczęło... . Trochę się wystraszyłam i zmieniłam, acz radykalnie, pewne niezdrowe nawyki żywieniowe, na bardziej zdrowe. I tak powstała "dieta pani H".
Tu muszę koniecznie nadmienić że odchudzałam się zawsze, z różnym skutkiem,. Stosowałam skutecznie lub mniej skutecznie (to częściej) różne diety. Tak więc miałam wielkie pole do popisu. "Zmiksowałam" kilka diet i zastosowałam. I w ciągu 4 tygodni udało mi sie "zrzucić" 5 kg! 
No i przyszły święta. Te barszczyki, rybki, szyneczki, schabiki, pierożki, makowce, kutie, kluski z makiem... . Wszystko z umiarem, ale według moich zasad "mojej diety". Po świętach weszłam na wagę. Ani drgnęła! Ani do przyodu, ani do tyłu (to oczywiste). 
Wczoraj poszłam do zaprzyjaźnionych fryzjerek. Ot, poprawić trochę urodę. Na polepszenie wizerunku i... nastroju. Kiedy weszłam, zdjęłam okrycie wierzchnie, dziewczyny chórem zakrzyknęły: "Ale pani schudła!:.
Nie ma nic piękniejszego ponad to, gdy obce baby widzą i podziwiają zmagania z łakomstwem. A łakomczuchem zawsze byłam, jestem i pewnie pozostanę. I wielkim dla mnie wyrzeczeniem jest "moja dieta".