niedziela, 31 stycznia 2010

Po prostu rosół i ciut czubrycy

Pisałam już kiedyś, że mój tata jadł rosół ugotowany tylko na mięsie wołowym i z domowym makaronem. "Kurzy" rosół nie wchodził w ogóle w rachubę. Oczywiście w tamtych czasach nie było na rynku dobrych makaronów. Zarówno moja babcia jak i mama, makaron do zup robiły same. Ach, to był makaron... ! Ale, ponieważ nigdy nie przejawiałam chęci do pobierania nauk sztuki kulinarnej, nie nauczyłam się. I do tego jeszcze wrodzone lenistwo sprawia, że do rosołu podaję zawsze makron kupny. No, prawie zawsze. Bo skłamała bym, gdybym powiedziała, że  nigdy nie robiłam makaronu "dmowej roboty". Parę razy ten czyn popełniłam.
W takie zimne, śnieżne dni, nie ma nic lepszego ponad prawdziwy rosół. Spotkałam się kiedyś z tym, że pewna gospodyni domowa najpierw gotowała warzywa, a potem do tego wywaru dodawała mięso rosołowe. Moim skromnym zdaniem, to wbrew logice. 
Rosół gotuję najczęściej na skrzydłach kurzych. I tak, do zimnej wody wkładam trzy, cztery skrzydła uprzednio oczywiście umyte. Kiedy woda zaczyna się gotować, odszumowuję ją dokładnie i wrzucam włoszczyznę: kilka marchewek, dwie pietruszki, pół pora i połówkę selera. I jeszcze "to coś", co jest kwintesencją pysznego rosołu: bardzo dokładanie opalona, obrana cebula. To właśnie ta cebulka sprawia, że rosół jest aromatyczny i ma przecudny, złocisty kolor. 
Wrzucam dwie kostki rosołowe, trochę "Vegety" (i juz nie solę zupy), kilkanaście ziarenek pieprzu i ciut czubrycy zielonej.
Czubryca jest mieszanką ziół, charakterystyczną dla, wprawdzie, kuchni bałkańskiej, ale jakoś mi do tego rosołu po prostu pasuje. Są dwa rodzaje czubrycy: czerwona - ostra i zielona - łagodniejsza. W skład czubrycy zielonej wchodzą zioła: sól, natka pietruszki, czosnek, cebula, cząber, bazylia, tymianek, koper. 
Jeśli nie mam czubrycy, dodaję ciut, dosłownie szczyptę tymianku i bazylii.
Rosół gotuję na maleńkim ogniu, odrobinę odkryty, przez co najmniej półtorej godziny. Po odcedzeniu podaję go najczęściej z niemieckim makaronem "prawie domowym",  o nazwie "spaetzle". Wprawdzie te kupowane "nawet nie stały" obok prawdziwych, bawarskich spaetzli, ale właśnie te kupowane doskonale nadają się do rosołu.
I oczywiście nie zapominam o świeżym (teraz, w zimie - mrożonym) koperku. 

piątek, 29 stycznia 2010

Wypadanie raz jeszcze - Pielęgnacja włosów cz.III

Jeszcze słów kilka o tym, w jaki sposób można zapobiec wypadaniu włosów, oprócz stosowania, wspomnianych juz przeze mnie, odżywek ziołowych.
Otóż przede wszystkim należy pamiętać o zwykłej pielęgnacji włosów. Do mycia najlepiej używać odpowiednie szampony i odżywki, dostępne zarówno na rynku jak i w salonach fryzjerskich.
Podczas mycia głowy należy wykonywać masaż głowy, który wzmacnia i pobudza cebulki (to pobudzenie cebulek przyspiesza porost włosów).
Jeżeli to możliwe, nie należy zbyt często używać suszarek do włosów, lokówek i prostownic.
Przed wyjściem z domu - chronić włosy przed proieniami UV. 
Olbrzymi wpływ na kondycję włosów ma olejek rycynowy. Ale, jemu  należy poświęcić więcej miejsca.

czwartek, 28 stycznia 2010

Pokrzywy, nasturcje i wypadanie. Pielęgnacja włosów cz.II

Nic nowego nie powiem twierdząc, że codziennie wypada nam około 50 włosów. A szczególnie w okresie wiosny i jesieni - nawet do 80. Jeśli wypada ich więcej - może to świadczyć o chorobie lub złej diecie. Jeśli następuje ich gwałtowne wypadanie - wtedy należy zgłosić się niezwłocznie do lekarza.
Wspomniałam o złej diecie. Aby włosy były zdrowe i nie wypadały należy w swoim jadłospisie, przez cały rok, uwzględnić warzywa, owoce, nabiał i białko zwierzęce. Białko odbudowuje nowe włosy na miejsce tych, które wypadły.
Dzisiaj - słowo o kuracjach ziołowych na wzocnienie włosów i przeciw ich wypadaniu.
Na początek proponuję nalewkę ziołową na wzmocnienie włosów:
Po jednej łyzce stołowej: liści pokrzywy, korzenia łopianu, ziela skrzypu i szyszek chmielu wymieszać, przesypać do słoika i zalać spirytusem. Odstawić na dwa tygodnie. Przelać przez gazę lub sito, a otrzymaną nalewką smarować skórę głowy 3 razy w tygodniu.
I przepis na tonik z rzepy, stosowany przy wypadaniu włosów:
Dużą rzepę zetrzec na tarce (na drobnych oczkach), lub przepuścić przez sokowirówkę. Otrzymany sok wetrzeć w skórę głowy na pół godziny przed myciem.
I jeszcze jedna nalewka ziołowa wzmacniająca włosy przeciwko wypadaniu:
Tym razem należy wziąć po garści: kwiatów i liści nasturcjii oraz świeżej pokrzywy, zalać 250 ml spirytusu i zmiksować. Uzyskaną nalewkę przelać do butelki ze szczelnym zamknięciem i po dwóch tygodniach wcierać w skórę głowy i we włosy, na godzinę przed myciem. 
Przy wypadaniu włosów wskazane jest ich przemywanie co drugi dzień lotionem, przygotowanym z garści suszonych pokrzyw, zalanych szklanką zagotowanego octu owocowego, przestudzonym i przelanym przez gazę.

wtorek, 26 stycznia 2010

Ładny bigos

Wstyd się przyznać, ale nie przypominam sobie, żeby moja mama gotowała taki prawdziwy, staropolski bigos. Może, tata nie lubił? Ale, flaczki uwielbiał, a bigosu nie lubił? No, fakt jest faktem, że w domu najwyżej do "schaboszczaka" mama podawała kapustę kiszoną, zasmażaną. 
Mrozy trzymają nas wciąż w swoich lodowatych szponach. Co sprokurować mojej rodzinie, żeby było przyjemnie i kalorycznie, a przede wszystkim, żeby rozgrzało? Bigos. 
Są "różne szkoły gotowania na gazie". Tak i co rodzina, to inny przepis. Ja bigos gotuję tylko z kapusty kiszonej. Bez surowej, białej, jak to w innych domach się przyrządza. Tak więc go garnka wsadzam rzeczonej kapuchy dwa kilo, zalewam wodą i gotuję. W międzyczasie dodaję trzy, cztery liście laurowe, kilka ziaren ziela angielskiego, pieprz w ziarnach i śliwki suszone, bez pestek oczywiście (tak około 100 gram). Śliwki czasami kroję w paseczki, czasami ogarnia mnie lenistwo. W międzyczasie gotuję grzyby suszone (również około 100 gram) w "krótkiej wodzie". Grzyby gotuję około pół godziny, jeśli są duże - kroję na paseczki. Wlewam do ugotowanej kapusty razem z wodą, w której się gotowały.
Tradycyjny bigos powinien być przygotowywany z mięs różnych oraz wędlin. Mój jest tylko z wędlin. Trzy rodzaje różnych kiełbas, lub jeszcze lepiej sklepowe ścinki (ale jednak te lepsze), w sumie około półtora kilograma, kroję w drobną kostkę i przesmażam na oliwie. I do kapusty (miekkiej). 
Teraz kapusta już nie jest taka jałowa, w domu zaczyna unosić się zapach bigosu. Na maleńkim ogniu, żeby tylko lekko bulgotał, gotuję bigos przez kilka godzin, podlewając go czerwonym, wytrawnym winem.
Jeśli ma być to danie główne obiadowe, podaję z ziemniakami z wody. Jeśli zaś na kolację - z jasnym pieczywem.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Rumianek czy łopian? - Pielęgnacja włosów cz.I

Zioła chyba od zawsze były stosowane w pielęgnacji włosów. Ich wygląd jest przecież odzwierciedleniem naszego stanu nie tylko psychicznego, ale również stanu zdrowia. 
Na naszym rynku jest cała gama kosmetyków do włosów, wykonanych na bazie ziół.
W zamierzchłych czasach, kiedy byłam małą dziewczynką, moja mama po każdym moim myciu włosów, polewała mi je zamiennie sokiem z cytryny lub płukanką z rumianku. 
Sok z cytryny wysusza przetłuszczające sie włosy, a rumianek je rozjaśnia.
Można samemu przygotować różne "mikstury" ziołowe: odżywki, płukanki, toniki, nalewki, maseczki, lotiony a także szampony.
Dzisiaj - po krótce o właściwościach ziół:
Rzeczony juz wyżej rumianek, oprócz właściwości rozjaśniających, działa przeciwzapalnie, łagodzi również swędzenie głowy. 
Również łopian wzmacnia i rozjaśnia włosy.
Osoby, które chcą przyciemnić włosy, powinny stosować płukanki z liścia orzecha włoskiego.
Skrzyp i pokrzywa osuszają skórę głowy i odtłuszczają ją, nadając jednocześnie włosom połysk i jedwabistość.
Generalnie do włosów jasnych należy używać płukanki z kwiatu rumianku, z ziela skrzypu i z wrzosu, do ciemnych włosów - płukanki z liści pokrzywy, szyszek chmielu i z ziela skrzypu. 

sobota, 23 stycznia 2010

Ach, Baklava!

Na dworze mróz wściekły trzyma już od kilku ładnych dni. Przecież to nie jest normalna temeratura dla Europejczyka! Kto wytrzyma tyle dni z minus 13 stopniami? Na szczęście w domu ciepło, a w takim przyjemnym cieple marzy mi się Grecja... . Ach wrócić tam choć raz jeszcze...! Z Grecji oprócz wspomnień wspaniałych został niezapomniany smak kuchni. I tak właśnie pomyślałam, aby te zimne, paskudne, choć przykryte "białym puchem" wieczory, osłodzić mojej rodzinie, a i przy okazji sobie, bakławą. Bakława, czyli baklava, to grecki deser, baaaardzo słodki i baaaardzo pyszny. Moja lepsza połowa gdzieś, kiedyś znalazła (raczej: znalazł) przepis w internecie, schowałam, trochę pozmieniałam i wyszło, co następuje:
Do baklavy używa się ciasta zwanego filo, czyli ciasta półfrancuskiego. Ja używam do tego kupnego ciasta francuskiego. Kupuję dwa ciasta. Przekrajam na pół. Rozwałkowuję tak, aby dopasować do formy prostokątnej. Rozkładam na wcześniej ułożonym papierze do pieczenia, posmarowanym tłuszczem. Ciasto smaruję rozpuszczonym masłem i posypuję mieszanką składającą się z:
tłuczonych orzechów włoskich, tłuczonych migdałów, cukru wanilinowego, cynamonu mielonego i otartej skórki z jednej cytryny. To przykrywam znowu ciastem i znowu smaruje rozpuszczonym masłem. i tak jeszcze dwa razy, aż przykryję ostatnią warstwę ciastem francuskim. Górną warstwę smaruję masłem i wkładam do pieca rozgrzanego na 190 - 200 st. C. na około 50 min. - do godziny.
Po wyjęciu, jeszcze ciepłe ciasto polewam gorącym miodem podgrzanym z sokiem z jednej cytryny i odrobiną kardamonu. 
Na te trzy warstwy "tłuczonki" zużywam po 200 gram orzechów i migdałów.
Zamiast cukru wanilinowego, może być brązowy cukier i odrobina wanilii.
Baklavę w naszym pięknym kraju wszyscy serwują zimną. Ja, będąc w Grecji, w czasie letnich upałów jadłam zawsze ciepłą. I taką polecam.

piątek, 22 stycznia 2010

Dziadkowie raz jeszcze

Dla Babci kwiaty ze wszystkich ogrodów:

Dla Dziadziusia złoto całego świata:

Dla wszystkich Babć i Dziadziusiów dużo, dużo szczęśliwych dni...

czwartek, 21 stycznia 2010

Dziadkowie

W dzieciństwie miałam to ogromne szczęście, że obie babcie i dziadek byli blisko. Drugiego dziadka nie znałam, "zmienił adres" jeszcze przed moim urodzeniem.
Każda babcia była inna. I chociaż to przecież były mamy moich rodziców, to każdą kochałam inaczej a każda z nich kochała inaczej mnie. Ale, dla obu byłam wyjątkowa. I, jak to babcie, zawsze mnie broniły przed "tymi okropnymi rodzicami". Z jedną, można było "konie kraść".  Zabierała mnie na długie, włóczęgowskie spacery, podczas których odgrywałyśmy role z różnych bajek. Miała ogromny talent aktorski. Pisała cudowne wiersze. Była bardzo muzykalna, pięknie grała na fortepianie. Podczas nieobecności moich rodziców, urządzałyśmy koncerty: ona grała na fortepianie, a ja, stojąc na stołku jak na estradzie, wyłam jak potępiona do drewnianej rączki od skakanki, zgrabnie podrzucając "sznur od mikrofonu". Niestety, odeszła dużo za wcześnie, miałam wtedy jedenaście lat.
Druga babcia uwielbiała czesać moje loki godzinami. Upinała mi fryzury, plotła warkocze, zawiązywała kokardy. Znała się na modzie jak mało kto! Była do tego najlepszą gospodynią domową jaką znał świat. Gotowała wręcz bosko! W pracach domowych nie było jej równych. To pod jej okiem przyszyłam pierwszy guzik do lalkowego płaszczyka. To ona nauczyła mnie, jak trzymać szydełko, jak robić łańcuszek, jak słupki, półsłupki... . Ona uczyła mnie trudnej sztuki robienia na drutach. Bardzo chciała nauczyć mnie gotować, ale ja... zawsze od tego uciekałam. 
A dziadziuś? Był najprzystojniejszym mężczyzną (oczywiście zaraz po moim tacie), pachniał wspaniałą wodą i dobrym tytoniem (że też mi się to już wtedy podobało!). I kochał mnie nad życie. Wspólnie piliśmy herbatę z deficytową cytryną, wspólnie oglądaliśmy mecze (robiłam to tylko dla dziadziusia). I zawsze mówiłam, że tylko za niego wyjdę za mąż.
W tamtych czasach nie było w kalendarzu ani Dnia Babci ani Dnia Dziadka. Właśnie dzisiaj i jutro obchodzimy w Polsce to bardzo młode, zaledwie trzydziestoletnie, nieoficjalne święto. 
Dobrze jest mieć Dziadków.

środa, 20 stycznia 2010

Zimowe ciało

Znów powinnam zacząć: Ani moja babcia, ani moja mama... i tak właśnie zaczynam: Ani babcia, ani mama nigdy nie smarowały, nie nacierały, nie wcierały i nie masowały swoich ciał balsamami czy kremami. Czasami tylko, kiedy zakupiony przez moją mamę krem do twarzy okazywał się "nie trafiony", ze stoickim spokojem mówiła: "Ach, nic nie szkodzi, będzie do stóp".
Nadchodzi następna fala mrozów. Mróz, niestety spowalnia nasz metabolizm, co powoduje niedotlenienie komórek i tkanek. Nasza skóra jest przesuszona. Dlatego musimy pamiętać, aby przed każdym wyjściem z ciepłego pomieszczenia na dwór, nasmarować twarz i ręce ochronnym kremem, najlepiej półtłustym. 
W domu, jeśli to możliwe ubierajmy się w ubrania z włokien naturalnych. 
Wieczorem, do kąpieli dodajmy olejki aromatyczne, które nawilżą naszą skórę. 
A po kąpieli koniecznie nie zapomnijmy o nasmarowaniu całego ciała balsamem do ciała lub - jeszcze lepiej - masłem albo oliwką do ciała, które to nasze ciało zrelaksują. Masło lub oliwkę używamy na zmianę z kremami do ciała najlepiej z wyciągiem z bawełny.
Raz w tygodniu robimy obowiązkowo peeling całego ciała. Możemy go zrobic gotowymi produktami, których jest całe mnóstwo na rynku, lub po prostu przygotowujemy peeling cukrowy lub z soli kuchennej. Po takiej kąpieli z peelingiem oczywiście nie zapominamy o nasmarowaniu ciała regenerującym balsamem, który zapobiegnie odparowaniu wody z organizmu.
I jeszcze muszę koniecznie wspomnieć o bolączce, przede wszystkim, wysokich osób: zimne stopy. W okresie zimowym, dwa razy w tygodniu wskazana jest kąpiel rozgrzewająca. Do miski z ciepłą wodą wlewamy kilkanaście kropel olejku imbirowego lub cynamonowego. I moczymy stopy kilka minut. Potem szybki peeling, oszuszamy stopy, nakładamy krem do stóp i wkładamy grube, bawełniane skarpety. 
I na koniec jeszcze przypominam o nawilżaniu ogrzewanych pomieszczeń: obowiązkowo wieszamy na kaloryferach kamionki z wodą, lub choćby kładziemy mokre ręczniki. 
Byle do wiosny!

wtorek, 19 stycznia 2010

Wcale nienajlepszy blog

To już po raz piąty wybieramy najlepszego bloga. Blogi można było zgłaszać do 12 stycznia. Zgłoszonych zostało 5980.
Aby było łatwiej wyłonić zwycięzców, blogi zostały podzielone na 10 kategorii: Ja i moje życie, Profesjonalne, Polityka, Podróże i szeroki świat, Kultura, foto, video, komiks, Blogi literackie, Moje zainteresowania i pasje, Absurdalne i offowe oraz Teen.
Nadszedł czas na nominowanie najlepszych, naszym zdaniem, blogów, do oceny przez Szanowne Jury. Głosować można do 21 stycznia, do godziny 12.00.
Jurorów jest dziesięciu, każdy znawcą przypisanej mu kategorii.
Drogą eliminacji 11 lutego zostanie oficjalnie ogłoszony zwycięzca Blogu Roku 2009.
O tym, aby w ogóle pisać bloga, myślałam już pół roku przed jego założeniem. Zastanawiałam się czy warto, czy ktoś to będzie czytał, a może pisać tylko dla siebie, "do szuflady". Ale, w końcu doszłam do wniosku, że mam jakieś doświadczenie życiowe w różnych dziedzinach. Podobno, jak ktoś się zna na wszystkim, to nie zna się na niczym... . Tak i ja, piszę o wszystkim i... o niczym. Piszę od grudnia 2009.
Do Blogu Roku zgłoszone są blogi również świeżo założone, z napisanymi tylko dwoma postami. Mogłam więc i ja... .Ale... nie lubię przegrywać. Dlatego nie zgłosiłam mojego bloga do konkursu. Czasami trzeba mieć trochę samokrytyki.
(za: www.blogroku.pl)

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Pobratymcza pierś w curry

Pierwszą potrawą, wykonaną własnoręcznie, jaką zadziwiłam moją mamę i musiała wtedy przyznać, że choć trochę już umiem gotować, był kurczak w curry. W tamtych, "zamierzchłych" czasach, w naszym pięknym kraju z przypraw znany był  czosnek,majeranek i rozmaryn. Ale, o tej indyjskiej, cudownej mieszance ziołowej, w popularnej kuchni nie mówiło się, a cóż dopiero myśleć o jej używaniu.
Przepis na kurczaka w curry wyczytałam w ogromnej księdze kucharskiej, którą to dostałam od mojej lepszej połowy zaraz po ślubie.
W przepisie należało całego kurczaka upiec w piekarniku, potem obrać ze skór, chrząstek i kości.
W ciągu lat doświadczeń, zrezygnowałam z całego kurczaka na rzecz samych tylko piersi kurzych i oczywiście przepis ciut udoskonaliłam. A oto jak przyrządzam kurczaka curry:
Kilogram piersi kroję na paski grubości jednego do półtora centymetrów, wzdłuż włókien. A to dlatego, żeby w czasie obróbki termicznej mięso nie rozpadło się. Przesypuję przyprawą curry (najbardziej lubię tę, od Kamisa), przykrywam folią aluminiową i wkładam do lodówki na co najmniej dwie godziny. I tu uwaga: nie przechowuję mięsa w plastikowej miseczce, ale w aluminiowej, ze względu na to, że przyprawa farbuje plastik na brzydki, brudny żółty kolor (fuj!) i trudno go później doczyścić.
Rozgrzewam olej (najlepiej virgin oil) i partiami obsmażam mięso ze wszystkich stron. I wrzucam do garnka. Przykrywam. Teraz kolej na cebulę. Na kilogram mięsa zużywam dwie, trzy duże cebule, pokrojone w piórka. Przesmażam. I do garnka. N tym samym oleju przesmażam jeszcze trzy, cztery jabłka, pokrojone w kostkę. Smażę tak długo, aż robią się szkliste. I do garnka. Cuuudnie pachnie! Zapach curry roznosi się już po całym domu! Podlewam wszystko ciut zimną wodą i duszę na małym ogniu około pół godziny, do czterdziestu pięciu minut.
Podaję z kaszą kus-kus, albo z ryżem lub po prostu z ziemniakami z wody. Posypuję zieleniną, jaką mam (koperkiem lub natką pietruszki). Do tego koniecznie sałata zielona albo mix sałat z sosem vinegrette. I białe, lekko schłodzone wytrawne wino... .

niedziela, 17 stycznia 2010

Gramy w zielone

Mój panieński pokój miał kolor zielony. I taki kolor wybierając, nie miałam pojęcia, że ten kolor uspokaja, łagodzi stres, jak również przywraca duchową równowagę.
Od wieków na całym świecie, próbowano poznać wpływ kolorów na psychikę i zdrowie człowieka. Teraz, jest to dziedzina, która zyskała miano koloroterapii.
To, jakimi kolorami sie otaczamy, ma ogromny wpływ na nasze samopoczucie. Niektóre kolory dodają nam energii, inne zaś przygnębiają. Jedne pobudzają, a jeszcze inne nas rozpraszają.
I tak, wspomniany przede mnie kolor zielony, jest kolorem równowagi, przyjaźni i sympatii.
Kolor żółty działa ocieplająco i rozweselająco.
Czerwień, kojarząca się nam zawsze z miłością, działa pobudzająco.
Barwa niebieska, jako że jest barwą zimną, chłodzi i wycisza.
Takim kolorem również chłodnym jest czerń.  Ten kolor przygnębia.
Aż wreszcie kolor biały. Kolor czystości. Łagodzi emocje i jest wspaniałym kolorem przynoszącym spokój.
Dlatego warto jest znać choćby po trosze znaczenie kolorów, aby móc wykorzystać ich potencjał w naszym życiu.

sobota, 16 stycznia 2010

Angielski moja miłość

W przedszkolu, "ciocia" Maja, piękna, opalona kwarcówką, rudowłosa przedszkolanka, wpajała swoim podopiecznym, że nasz rodzimy język nie bardzo jest przydatny poza granicami naszego kraju. I że od najmłodszych lat należy uczyć się języków obcych. Powitania i pożegnania zawsze odbywały się w tym języku:
- Good bye, see you tomorrow,
a w sobotę:
- Good bye, see you on Monday.
Całą szkołę podstawową, później w liceum, albo przychodziły do mnie nauczycielki, lub ja jeździłam na lekcje angielskiego. To było dla mnie tak oczywiste, że dziwiłam się bardzo, jak można nie znać języka obcego.
W końcu nie wystarczała mi znajomość gramatyki. Wszak Amerykanie mówią tak, jakby w ogóle gramatyki nie znali. Chciałam poznać ten żywy język. Co kraj, to obyczaj. Anglikowi wystarczy źle zaakcentować wyraz i już krzyczy, że nie rozumie. Ale... podróże kształcą.
W każdym języku są tak zwane "łamacze języka". W polskim mamy nasz stół z powyłamywanymi nogami i Saszę, który szedł suchą szosą, słynny Szczebrzeszyn oraz króla Karola, który sprezentował korale królowej Karolinie.
Tak i w języku angielskim sa takie "tongue twisters".
Pierwszy, jaki poznałam jeszcze chyba w szkole podstawowej:


She sells sea shells on the sea shore;

The shells that she sells are sea shells I'm sure.

So if she sells sea shells on the sea shore,

I'm sure that the shells are sea shore shells.

Później, już w liceum poznałam niepełną wersję o dzięciole:

How much wood could Chuck Woods' woodchuck chuck, if Chuck Woods' woodchuck could and would chuck wood?


Dopiero po kilku latach uzyskałam odpowiedź:


Chuck Woods' woodchuck would chuck, he would, as much as he could, and chuck as much wood as any woodchuck would, if a woodchuck could and would chuck wood.

I poznałam wiele, wiele innych "łamaczy", o których przy okazji napiszę.

piątek, 15 stycznia 2010

"Makuś"

Zapach makowca przepełniał dom dwa razy do roku. Na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Wtedy to mama, w metalowej, ciężkiej wanience czyniła ciasto. Potem odstawiała je do wyrośnięcia pod kaloryfer, po czym znowu miesiła. Była mistrzynią sztuki kulinarnej - jak mówił o niej mój tata. A makowce robiła najlepsze na świecie...  . 
Po ostatnich Świętach został mi mak. Taki gotowy, już zmielony i doprawiony. Wstyd się przyznać, ale nigdy nawet nie próbowałam samodzielnie upiec makowca. Po pierwsze jeśli chodzi o mak, to po co utrudniać sobie życie namaczaniem i mieleniem, jak można dostać gotowy, a po drugie, to ciasta drożdżowe - to nie moja działka. Tak więc został mi ten mak. Może już ktoś, kiedyś to wymyślił, ja nie natknęłam się na taki przepis.Wczoraj  zmieszałam ten mak z ciastem takim prostym, szybkim. Oto jak go zrobiłam:
5 jaj, całych ubiłam z prawie całą szklanką cukru, można dodać jeden cukier wanilinowy. Do tego dodałam 2 szklanki mąki pszennej wymieszanej z 2 łyżeczkami proszku do pieczenia. Kiedy otrzymałam gładką masę, dodałam 3/4 szklanki oliwy (ja używam oleju "Kujawskiego", oliwa extra virgine jednak ma specyficzny zapach).  Po dokładnym wymieszaniu składników wrzuciłam rzeczony wyżej mak, dodałam trochę aromatu rumowego (może być też migdałowy), wszystko porządnie wymieszałam, a na koniec wrzuciłam dwie garście rodzynek (nie namaczanych ani nie posypywanych mąką - i wcale nie opadają na dno).
Ciasto przelałam na prostokątną blaszkę, uprzednio wysmarowaną masłem i wysypaną bułką tartą (niektórzy nie lubią bułki, wolą mąkę) i wsadziłam do rozgrzanego na 190 stopni piekarnika. Piekłam około 50 minut.
Właśnie ostatnie kawałki, nazwanego przeze mnie pseudo-makowca, "Makusia" znikają ze stołu.

czwartek, 14 stycznia 2010

Zatrzymaj się

Kilka dni temu jedna z forumowiczek portalu, na którym jestem kilka razy dziennie, otworzyła nowy post na temat rozważań wokół swoich dokonań. To posłużyło mi do napisania poniższych kurzych bazgrołków.
Warto zatrzymać się czasem i rozejrzeć dookoła. Popatrzeć z innej perspektywy co dzieje się wokół. Czego, przede wszystkim, do tej pory udało nam się dokonać, a co straciliśmy bezpowrotnie? I przede wszystkim, czy jeteśmy spełnieni w różnych dziedzinach życia, w pracy, w relacjach z rodziną, w sferze uczuciowej.
Jako młodzi ludzie, najczęściej zastanawiamy się nad sobą raz do roku, przy okazji naszych urodzin. To wtedy dokonujemy swoistego rodzaju podsumowanie dokonań, bilans złych i dobrych zdarzeń i przeżyć.
Z wiekiem jednak takich okazji nadarza się coraz więcej. Powodów do przemyśleń dostarcza nam samo życie. Podjęcie pierwszej pracy, zmiana jej na inną lub nawet jej utracenie. Potem wejście w nowe życie, ślub. Narodziny dziecka też skłaniają nas do rozważań nad naszym życiem. Tak, przy okazji "planowania przyszłości" naszego dziecka zastanawiamy się nad naszą przeszłością. 
Również ważne wydarzenia w rodzinie, wśród znajomych, czy nawet na świecie powodują te przemyślenia. 
Szczególnie odejście kogoś bliskiego skłania nas do refleksji. 
A kiedy dopada nas "niemoc", choroby mniejsze czy większe, wtedy różne myśli kołaczą się po głowie. Na przemyślenia jednak nigdy nie jest za późno. Wszak nawet wtedy, kiedy nie możemy juz nic zrobić, to przynajmniej możemy się tą wiedzą podzielić z innymi.

środa, 13 stycznia 2010

Żołądki pobratymców jeszcze raz

Robię się chyba monotematyczna. Ale, to wynik mojego wciąż doskonalenia umiejętności w kuchni. 
Ze szkoły wracałam, jak to zwykle bywa, popołudniami, w porze obiadowej. Tak więc nie miałam okazji przypatrywać się poczynaniom mojej mamy w kuchni. Po prostu przychodziłam na gotowe. W dni wolne od szkoły, czyli w niedziele, obiad albo był juz przyrządzony dnia poprzedniego - ja chodziłam do szkoły w czasach, kiedy soboty były normalnymi dniami pracy - lub tata zapraszał nas do restauracji, aby mama "odetchnęła od kuchni". 
Nigdy nie pociągały mnie prace kuchenne. Ograniczałam się do pomocy mamie, co było raczej moim obowiązkiem, do zmywania i wycierania naczyń oraz do mycia kuchni i podłogi. Czasami towarzyszyłam mamie, koncentrując się raczej na rozmowie niż na czynnościach wykonywanych w czasie konwersacji przez moją rodzicielkę. I tak, wyrosłam na kopletnego dyletanta i laika w sprawach kulinarnych.
Kiedy moja lepsza połowa poprosiła mnie o rękę, oświadczyny oczywiście przyjęłam z wielką radością, ale uprzedziłam, że o sztuce kulinarnej nie mam zielonego pojęcia. Widać, miałam całe mnóstwo innych zalet, bo narzeczonego tym nie wystraszyłam. Po ślubie natomiast, dostałam od świeżo upieczonego męża olbrzymią książkę kucharską. I z niej zaczęłam się uczyć... .
Z rozpędu chyba, w kuchni eksperymentuję po dziś dzień. I tu właśnie chciałabym się podzielić moim nowym odkryciem: udało mi się zrobić żołądki kurze na dziko. 
Kilka dni temu pisałam o żołądkach duszonych w cebuli. Różnica polega na tym, że zamiast przyprawy prowansalskiej, dodaję kilka liści laurowych (dwa lub trzy) i kilka ziaren ziela angielskiego. Całość podlewam aceto balsamico. Dlaczego nie zwykłym octem? Bo żołądki są delikatne, a aceto balsamico nadaje im tylko nieco "dzikiego" smaku. Duszę pod przykryciem jak zwykle, półtorej do dwóch godzin.
Podaję z ziemniakami z wody oraz, jak na dziczyznę przystało, z buraczkami.
A teraz zastanawiam się nad żołądkami na słodko! Brrrr.... .

wtorek, 12 stycznia 2010

Zimowa cebulka

W nawet najstraszniejsze mrozy, biegłam do autobusu rano, w krótkim kożuszku i spódniczce mini. Przecież w szkole, w tamtych, zamierzchłych czasach, żadna szanująca się licealistka nie chodziła w spodniach! 
Dzisiaj trochę inaczej na to patrzę. 
Jesteśmi po fali mrozów, przysypani "białym puchem", zmarznięci, wyglądający słońca i ciepła. Ale, póki co, jest środek zimy, zewsząd meteorolodzy ostrzegają znowu przed nadchodzącym ochłodzeniem, jakby teraz było ciepło! Jak się ubierać, żeby było przede wszystkim wygodnie i przyjemnie?
Zacznijmy od głowy: obowiązkowo czapka, modny w tym sezonie komin (najlepiej samodzielnie wydziergany, podwójna satysfakcja) lub choćby ciepła, szeroka opaska. Brak nakrycia głowy prowadzi do utraty ciepła całego ciała. 
Nie zapomnijmy o szaliku. Jeśli mamy komin - to mamy sprawę załatwioną, wszak komin to dwa w jednym. Ale, nawet w najtęższe mrozy nie zasłaniajmy ust i nosa. Po kilku wdechach i wydechach szalik się oziębia i w końcu wdychamy ustami zimne powietrze, co niechybnie prowadzi do infekcji gardła.
Ubranie powinno dawać ciepło dla wszystkich partii ciała. Czyli mój przykład z lat szkolnych jest godnym skarcenia. Na szczęście moda się zmieniła.
Teraz modne jest ubieranie "na cebulkę". Bardzo mądre, bo ubieramy się warstwowo, a w zależności od temperatury, zdejmujemy lub zakładamy odpowiednie warstwy ubrań. Dzięki temu nie grozi nam ani wyziębienie ani przegrzanie.
I w końcu: buty. Najlepiej, aby były wysokie, co najmniej nad kostkę. Dobrze, aby były ocieplane futerkiem. A jeśli nie, to w każdym razie przynajmniej tak zwanym kocem obuwniczym. No i muszą być wygodne, ciepłe i nie mogą przemakać.
Tak ubrani możemy wychodzić z domu. Nawet czekanie na autobus, który się spóźnia, bo utknął gdzieś po drodze, w zaspie, nie jest nam tak bardzo straszne. 
Ale, jeśli mamy samochód - to pamiętajmy, aby w ogrzanym aucie zdjąć nakrycie wierzchnie. Siedząc w kurtce czy płaszczu grozi nam przegrzanie.
Utrata temperatury bądź przegrzanie ciała osłabia skutecznie nasz system immunologiczny. Łatwiej wtedy "łapiemy bakcyle". Wiem coś o tym, bo w czasach licealnych ciągle chodziłam "zasmarkana".

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Żołądki moich pobratymców

Rosołu z kury mój tata nie ruszył. Jeśli rosół, to tylko gotowany na wołowinie. W ogóle, kury traktował mój tata osobliwie. Uważał, że nie powinno się jeść tego drobiu. A o podrobach w ogóle nie chciał słyszeć. Tak i moja mama żadnych podrobów typu serca, żołądki czy wątróbki w domu nie przyrządzała. 
Zupełnie inaczej było w domu mojej lepszej połowy. W końcu spróbowałam przyrządzić żołądki kurze. Metodą prób i błędów, czytaniem przepisów i ich mieszaniem oraz udoskonalaniem wyszło jak poniżej:
Kilogram żołądków przede wszystkim dobrze płuczę i czyszczę pod bieżącą wodą. Potem przelewam dwukrotnie wrzącą wodą. Przykry zapach roznosi się po kuchni. To etap najmniej przyjemny w przyrządzaniu podrobów. 
Rozgrzewam oliwę. Partiami przesmażam żołądki ze wszystkich stron. I  wrzucam do garnka. Na tej samej patelni przesmażam również na oliwie uprzednio pokrojone w piórka trzy duże cebule. I do garnka.
Podlewam ciut zimną wodą (żeby żołądki były kruche), dodaję trochę soli, pieprzu i odrobinę przyprawy prowansalskiej. Doprowadzam do wrzenia, przykrywam i na wolnym ogniu duszę co najmniej półtorej do dwóch godzin. Cebula sprawi, że sos zgęstnieje, tak więc trzeba kontrolować jego poziom, od czasu do czasu dolewając wody. 
Żołądki podaję albo z ziemniakami z wody, albo z ryżem lub z kaszą gryczaną. Ale zawsze posypuję drobno pokrojoną natką pietruszki. Do tego ogórki kiszone własnej roboty. 
Ciekawa jestem, czy tata by się przekonał do żołądków w moim wykonaniu.

niedziela, 10 stycznia 2010

Włosy zimą

- Załóż czapkę! - odwieczny okrzyk skierowany do latorośli obojga płci w czasie zimy. 
Czapkę zakładałam w domu, ale już na klatce schodowej ją zdejmowałam. Jak ja będę wyglądać w szkole! Włosy przyklapnięte, bez połysku, pozbawione blasku i do tego stojące we wszystkie strony, bo się elektryzują!
Nosić nakrycia głowy czy nie nosić?
Chodząc bez nakrycia głowy zimą, włosy narażone są na działanie wiatru. Ten zimny wiatr wysusza włosy. Skóra głowy przemarza, co z kolei osłabia cebulki włosowe. 
A jeśli założymy czapkę? Te cudne, najmodniejsze w tym sezonie kominy, czapki włóczkowe, czapki z futra (oczywiście sztucznego), czapki i opaski polarowe... wszystkie nakrycia głowy powodują elektryzowanie się włosów.
Zacznijmy od nakrycia głowy: do prania czapek i opasek używamy więcej płynu do płukania tkanin. Ale przecież nie wszystkie można prać na mokro. Ale wszstkie można spryskać płynem antystatycznym.
A teraz włosy: przede wszystkim, to, o czym wiedzą chyba wszyscy, rezygnujemy z odżywek bez spłukiwania. Obciążają włosy na tyle, że po zdjęciu czapki włosy są przyklapnięte. 
Używamy zimowych serii do włosów - oprócz tego, że pielęgnują, zapobiegają elektryzowaniu. 
Włosy myjemy letnia, nie gorącą, wodą.Raz w tygodniu stosujemy szampon  złuszczający martwy naskórek głowy. Stosujemy serum naprawcze na końcówki włosów. 
Suszymy włosy suszarkami z jonizatorem, chłodnym powietrzem.
A w mieszkaniu, na kaloryferach wieszamy nawilżacze. Dzięki nim włosy nie będą takie przesuszone.
I... nośmy czapki. Dla zdrowia i dla urody.

sobota, 9 stycznia 2010

Nietrafiony prezent

Każdy przynajmniej dwa, trzy razy do roku ma okazję bycia obsypanym prezentami. Przy okazji urodzin czy imienin oraz obowiązkowo w dniu Świętego Mikołaja albo na Święta Bożego Narodzenia.
Prezenty, które dostawałam od rodziców pod choinkę, czy na urodziny lub imieniny, były gabarytowo normalne i "namacalne". Namacalną szczególnie była rózga, zwykła, nie pozłacana ani posrebrzana, nie przybrana we wstążki, ani nie kolorowa. Zwykła rózga. Pod choinką. Ale, do tego na pocieszenie, był też jakiś drobiazg.
Prezenty zmieniały się wraz z moim wiekiem. Od lalek począwszy i ubranek dla nich, poprzez gry bardziej lub mniej edukacyjne, różne części garderoby aż do wyszukanych przez moją mamę kosmetyków dla nastolatek. Później dostawałam biżuterię, perfumy oraz różne drobiazgi, które "przydadzą mi się na przyszłość:. A to wysokie szklanki w "obwolutkach" ze skóry, a to zestaw sztućców... . Ale niezmiennie, do każdego prezentu była dołączona książka.
Od rodziny i znajomych prezenty były różne. Czasem przemyślane, czasem chyba kupione lub skądś wygrzebane w ostatniej chwili. 
Lecz kto mógł wtedy podpowiedzieć, szepnąć słówko, jaki prezent, choćby małą myśl... .
Ach, jak żałuję, że nie mogłam mojej mamie zafundować, zamiast szaliczków, apaszek, perfum, weekendu w SPA,  a mojemu tacie - przejażdzki Ferrari albo Porsche. A na ich rocznicę ślubu uroczystej kolacji we dwoje.
Z tych wszystkich, dostępnych teraz atrakcji, dla siebie wybrałabym przejażdzkę sportowym, szybkim samochodem na torze wyścigowym.
Kupując prezenty bliskim, czy znajomym, zawsze się zastanawiam, czy na pewno obdarowana osoba będzie z prezentu zadowolona. Bo sama wiem, że dostając prezent, ważnym jest moment rozpakowywania... a potem... albo radość, albo skrzętnie ukrywane rozczarowanie. 
I wcale nie pocieszającą jest ta myśl, że teraz taki niepotrzebny prezent można wymienić na inny, lub wystawić na aukcji internetowej jako prezent nietrafiony.  

piątek, 8 stycznia 2010

O roku ów!

Kto Ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud dotąd zowie rokiem urodzaju. 
Powtarzając za Wieszczem Adamem, na pewno będzie to rok urodzaju choćby ze względu na koncerty. Wszak rok 2010 jest ogłoszony rokiem Fryderyka Chopina. Przewidzianych jest ponad 2 tysiące wydarzeń artystycznych.
Pamiętam, w 1992 roku, miałam przyjemność być na koncercie Placido Domingo w Zabrzu. Występował tam on na zaproszenie profesora Zbigniewa Religi. Był to koncert harytatywny "Serce za serce". Galę prowadził oczywiście, nienagannie ubrany Pan Bogusław Kaczyński z uroczą, acz mało znaną Prezenterką, ubraną niezbyt stosownie do okoliczności.
Wczoraj, w Filharmonii Warszawskiej, Pan Minister Kultury i Sztuki oficjalnie otworzył Rok Chopinowski. Inauguracyjny koncert poprzedziła rozmowa w foyer z Dyrektorem Naczelnym i Artystycznym Filharonii Narodowej oraz z Szefem Narodowego Instytutu Filharmonii , którą prowadziła ta sama Prezenterka. Jej toaletę przemilczę. 
Aż w końcu zabrzmiał Wielki Polonez Es-dur op.22 w wykonaniu światowej sławy pianisty Lang Lang'a. Po Grand Polonaise, usłyszeliśmy ulubiony utwór Chopina - Koncert Fortepianowy f-moll op.21. 
Rok Chopinowski został otwarty! Będzie się działo!

czwartek, 7 stycznia 2010

First minute




Kiedy wiosna już była prawie w rozkwicie, przy niedzielnym śniadaniu zastanawiałam się razem z moimi rodzicami, dokąd pojedziemy na wakacje. Chociaż dwa, trzy tygodnie w czasie moich wakacji były przeznaczone na wspólny wyjazd. Główną planującą była oczywiście moja kochana mama. Ona co roku wyznaczała kierunki, jak, czym, kiedy, dokąd i za ile. I choć to był juz kwiecień, słońce już całkiem, całkiem wysoko na niebie świeciło, nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby planować urlop wcześniej.
First minute lub, jak kto woli first moment to oferty biur podróży dla tych, którzy lubią i chcą, a co najważniejsze - potrafią - planować urlop na pół roku z góry. 
Takie poukładane osoby (zawsze im tej "poukładalności" zazdroszczę, szczególnie, odkąd wyszłam za mąż), mogą wykupić wycieczkę z nawet 40-sto procentową zniżką. A do tego mogą oczekiwać gratisów w różnych postaciach: a to dodatkowe ubezpieczenie, a to wycieczki fakultatywne lub wypożyczenie samochodu.
Patrzę przez okno, na dworze wszystko przysypane, jak to romantycznie w telewizji mówią "białym puchem", zimno, temperatura minusowa i jak tu myśleć o wakacjach? Brrrr. Trzeba mieć chyba bardzo dużo wyobraźni.


 

środa, 6 stycznia 2010

Trzej Królowie Monarchowie

6 stycznia obchodzimy w kościele katolickim Święto Trzech Króli. Wcale nie jest do końca wiadome, ilu było króli. A do tego, królowie, nie byli królami. Pielgrzymi, którzy ujrzeli znak - gwiazdę beltejemską - i wyruszyli z terenów dzisiejszego Iranu do Betlejem, aby oddać pokłon narodzonemu Jezusowi byli magami, a raczej astrologami. 
Kacper, Melchior i Baltazar - bo tak podobno się nazywali - nieśli dary najcenniejsze: mirrę, kadzidło i złoto. Czym jest kadzidło i złoto, wszyscy wiedzą. Natomiast gdyby ktoś nie wiedział czym jest mirra - już tłumaczę. Mirra jest żywicą z egzotycznego drzewa Comiphora abyssinica, która była używana do balsamowania, choć nie tylko. Z żywicy tej wyrabiano pachnidła i kadzidła.
Na pamiątkę tego wydarzenia, od przełomu XV i XVI wieku w kościołach święci się kredę i mirrę. Kredą wypisuje się na drzwiach napis: K+M+B i rok, na znak przyjęcia w domu Syna Bożego.
Święto Trzech Króli inaczej mówiąć Dzień Objawienia Pańskiego, jest świętem nakazanym i dla katolików dniem bardzo ważnym.
W Polsce był dniem wolnym od pracy do listopada 1960 roku. W prawie dziesięciu krajach europejskich jest wciąż dniem wolnym od pracy. U nas... może kiedyś doczekamy się znów dnia wolnego.

wtorek, 5 stycznia 2010

Zimowa twarz

Ani moja babcia, używająca ciągle tego samego kremu "Pani W." , ani też moja mama nie zastanawiały się nad tym, że w okresie zimowym należy szczególnie dbać o skórę twarzy. 
Kilka razy w ciągu dnia nasza twarz narażona jest na zmiany temperatury. A te bardzo niekorzystnie wpływają na jej strukturę. Podczas zasłaniania jej w czasie mrozu czy wiatru, grozi jej przegrzanie. Skóra staje się przesuszona, nadwrażliwa oraz podatna na podrażnienia. 
Potraktujmy pielęgnację twarzy zimą jak special mission.

W okresie grzewczym w naszych domach wilgotność powietrza nie przekracza 30 procent (latem ta wilgotność kształtuje się między 50 a 70 procent). Dlatego właśnie w tym czasie nie możemy dopuścić do utraty wilgotności skóry twarzy.
Nasza cera jest szara, ziemista? To wina warstwy rogowej naskórka, która jest grubsza z powodu wyszuszenia. Dlatego co najmniej dwa razy w tygodniu stosujmy peelingi do twarzy. Ziarniste dla cery tłustej, normalnej, mieszanej lub trądzikowej, a enzymatyczny dla cery suchej, dojrzałej, wrażliwej, skłonnej do podrażnień oraz dla cery naczynkowej.
Wychodząc na dwór nie zapominajmy o kremie ochronnym, który skutecznie ochroni skórę twarzy przed mrozem, wiatrem i słońcem. Ale po powrocie do domu - koniecznie ten krem zmywamy i nakładamy krem nawilżający.
Tak, jak należy w okresie zimowym dbać o skórę twarzy, tak też dbajmy o całe ciało. Bo co z tego, że go nie widać? Ale przecież nasze ciało jest, przykryte ciepłymi ubraniami. I aż się prosi, aby o nie zadbać. Ale, to juz zupełnie inna historia.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Spadające jabłko

Urodził się 367 lat temu. Dokładnie 4 stycznia 1643 roku. W hrabstwie Lincolnshire. Sir Isaak Newton, bo o nim dziś mowa, nauki , jakie pobierał w College'u w głownej mierze oparte były na dziełach Arystotelesa. Ale młody Isaak chętniej zaglądał do Gallileusza, Kartezjusza, Keplera czy Kopernika.
Jest ojcem grawitacji. Użył w określeniu swoich trzech zasad dynamiki określenia gravitas czyli: ciężar.
Uważał, że przedmiotem nauki są zjawiska, zaś jej celem jest znalezienie związków między nimi.
I tak, Sir Isaak siedział kiedyś przy oknie, kontemplując... nagle dojrzał spadające jabłko z drzewa. Zadał sobie pytanie: dlaczego jabłko zawsze spada pionowo w kierunku ziemi? Dlaczego nie na bok, lub ku górze? 
A ta drzemka pod jabłonią i ten ból głowy, spowodowany spadającym owocem, są ponoć historią fałszywą. Podobno wymyślił ja sam Newton, ale czy tak rzeczywiście było, czy może ktoś wymyślił, aby podkreślić normalność i zwyczajność uczonych, pozostanie tajemnicą.
(za: Wikipedią)

sobota, 2 stycznia 2010

Noworoczne postanowienia

Przy noworocznym śniadaniu oznajmiałam moim rodzicom:
- Postanawiam w tym roku nie dostać ani jednej dwóji.
Hm, nie wiem, dlaczego tak to ich bawiło. 
Póżniej tych postanowień było całe mnóstwo. Bilans roczny zakończony był słowami:
- Nie bardzo udało mi się wytrwać w postanowieniu. Mogłoby być  lepiej... .
Pod koniec roku planujemy, czego dokonamy w następnym. Trzeba coś zmienić, na lepsze oczywiście. Postanawiamy zmienić stare nawyki. Bo ten nadchodzący rok przecież będzie lepszy od mijającego. 
Postanowienia są przeróżne. Poczynając od tych bardziej osobistych, jak: schudnę, utyję, będę myć szyję co drugi dzień, będę prać skarpetki codziennie... poprzez takie mniej osobiste, ale również nas dotyczące: w nadchodzącym roku odmaluję całe mieszkanie, odłożę pieniądze na kupno nowego biurka, naprawię szafki w kuchni, posprzątam w garażu... . Aż podejmujemy wyzwania: powiem szefowi, co o nim myślę, zmienię pracę, nie będę więcej krzyczeć na dzieci, odejdę od żony... .
Noworoczny toast wraz z życzeniami zamyka stary, jaki by nie był, ale gorszy rok, a otwiera optymistyczną perspektywę wejścia w rok pełen nadzieji i wiary, że życzenia przecież się spełniają, a postanowienia, chociaż przez kilka dni będą konsekwentnie realizowane.