piątek, 30 grudnia 2011

Na Nowy Rok...

Wszystkim moim stałym Bywalcom - Czytelnikom,
także tym, którzy zaglądają tu od czasu do czasu,
oraz tym, którzy wpadają tu całkiem przez przypadek,
życzę w nadchodzącym Nowym 2012 Roku
samych szczęśliwych dni,
pełnych uśmiechów, radości, miłości i zadowolenia.
Do Siego Roku!

czwartek, 29 grudnia 2011

Etykieta czyli jak się do pani zwracać?

W bardzo zamierzchłych czasach, kiedy komputery były wielkie jak średni pokój w M-3, a o czymś takim, jak internet w ogóle przeciętnemu śmiertelnikowi się nie śniło, zasady zwracania się do osób były określone jasno. Wśród dzieci i młodzieży - było jasne, że wszyscy się "tykają", wśród dorosłych - również było to określone, a raczej nakreślone zwyczajami i obyczajowością. Bo uproszczone jest to tylko w sferach, z których została tylko garstka, niestety, gdzie wszyscy, bez względu na wiek mówią do siebie po imieniu... . 
Nastały czasy internetu i sprawa się nieco skomplikowała. Bo nierzadko osoby znające się prywatnie, przechodzą na grunt internetowy... i co wtedy? Czy zwracać się mają do siebie z pełną kurtuazją, jaką okazują sobie w świecie realnym? Nie jest to przyjęte. Bo  świat internetu jest światem szybkim, światem pełnym skrótów i nie ma miejsca na rozpisywanie się. Net-etykieta jest mniej obowiązująca od etykiety w realu. 
Z drugiej strony jednak, gdyby na aspekt zwracania się do ludzi spojrzeć od strony innych narodowości, to okazuje się, że sposób zwracania się do ludzi niewiele ma wspólnego ze sposobem zwracania się do siebie. Przecież w krajach angielskojęzycznych wszyscy się "tykają", bez względu na wiek. Tylko w sferach businessowych, chcąc podkreślić ważność osoby czy urzędu, który dana osoba piastuje, wymienia się tę osobę z nazwiska. 
W naszym, rodzimym języku nie ma niestety tej dowolności zwracania się do drugiej osoby. Nierzadko sprawia nam to nie lada kłopot, a czasem również przy popełnieniu błędu możemy być posądzeni o brak podstawowych zasad "kindersztuby".

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Świąt Dzień Drugi...

Pogoda dzisiaj nie nastraja na świąteczny spacer. Wprawdzie jest bardzo, bardzo ciepło, jak na tę porę roku, bo aż 9 st.C, ale wieje niemiłosiernie. A ja wiatru, a raczej prawie wichury nie lubię i już. 
Zamiast spaceru wzięłam szydełko do ręki, jakąś resztówkę czerwonej włóczki i wydziergałam ozdóbki na choinkę... . Nie jest to nic wspaniałego, ale jak na początkującą dziergającą (nie licząc prostych w wykonaniu, acz mozolnych rękodzieł, które załączone są w zakładce "moje rękodzieła"), to chyba "może być". Tak sobie dziergając wymyśliłam "ubranko" na choinkę na następne święta... .
No to się pochwalę:


piątek, 23 grudnia 2011

Bożonarodzeniowo...

To już po raz trzeci na blogu...
Wszystkim, którzy są moimi Stałymi Bywalcami, 
wszystkim, którzy czasami zaglądają tu 
oraz wszystkim tym, 
którzy wchodzą tu całkiem przypadkiem, 
życzę spokojnych Świąt Bożego Narodzenia,
spędzonych w miłej, rodzinnej atmosferze,
przepełnionych miłością, przyjaźnią, zrozumieniem
i wybaczeniem.



czwartek, 22 grudnia 2011

Już za chwilę Święta...

Miałam chyba pięć czy sześć lat... . Chyba jednak byłam trochę niegrzeczna, bo pod choinkę dostałam... rózgę. Ale nie taką, jaka teraz jest stosowana w metodzie bezstresowego wychowywania dzieci, posrebrzona lub pozłocona, przewiązana czerwoną wstążeczką... dostałam najzwyklejszą rózgę... . Byłam bardzo rozczarowana... . Powiedziałam: "Ten Mikołaj, to... świnia". 
W moim panieńskim domu Mikołaj przynosił prezenty dwa razy: w dniu Świętego Mikołaja - 6-ego grudnia i w Wigilię. I to było całkiem naturalne... . Aż do momentu, kiedy wyszłam za mąż i pojawiły się dzieci... . Wtedy moja Teściowa powiedziała: " O jedno was proszę: prezenty na Wigilię przynosi Aniołek. Tak było u mnie od zawsze i proszę, żeby tak było i u was".
Słowo Teściowej - słowem niemalże świętym jest. No i jest Aniołek... .
Polska po zawieruchach historycznych podzielona jest i pod tym względem. Pod względem roznosicieli prezentów w Wigilię Bożego Narodzenia. I tak Aniołek przynosi dary w Małopolsce i na Śląsku, ale tym bliżej Cieszyna. W Wielkopolsce, na Kaszubach i na Lubelszczyźnie króluje Gwiazdor. Na Górnym Śląsku jest Dzieciątko. A Mikołaja można spotkać na Mazowszu i w pozostałych rejonach kraju.



sobota, 17 grudnia 2011

Żegnaj Bosonoga Diwo

I znów żegnamy gwiazdę... .  
Nazywana była Bosonogą Diwą... .
Cesaria Evora urodziła się na Wyspach Zielonego Przylądka. Tam mieszkała... . Śpiewać zaczęła, kiedy miała 16 lat, ale na dobre świat o niej usłyszał na koncercie w Portugalii, kiedy miała lat 47. 
Została okrzyknięta muzycznym odkryciem lat dziewięćdziesiątych.
Nagrała kilkanaście albumów, ostatni w 2009 roku.
Zmarła w wieku 70 lat.
Świat utracił wspaniałą pieśniarkę fado o wielkim talencie muzycznym.
Ja uwielbiam Jej wykonanie "Besame mucho"... . Posłuchaj...


piątek, 16 grudnia 2011

Książka przeczytana (cz.VII)

Carlos Ruiz Zafon, barcelończyk, urodził się w 1964 roku. Po pobieraniu nauk w kolegium jezuickim ukończył studia dziennikarskie. Mieszka w Los Angeles, a jego książki cieszą się ogromną popularnością i uznaniem na szerokim świecie. Zostały przetłumaczone na 25 języków. 
Kilka lat temu przeczytałam jego bodaj najbardziej znaną książkę Cień wiatru. Kilka miesięcy temu - swojego rodzaju kontynuację Cienia wiatru - Grę Anioła. Nie jest to kontynuacja fabuły, bo książki można przeczytać w "odwrotnej kolejności". Obie powieści osadzone są w starej Barcelonie, w obu występuje Cmentarz Zapomnianych Książek. I w obu - bohater adoptuje książkę, aby ocalić ją od zapomnienia. 
W obu książkach są tajemnice, i tajemnice tajemnic. Są różni bohaterowie, interesujące postacie, złożone w swojej charakterystyce. I w obu książkach początek jest lekkim spacerem po Barcelonie, który to spacer przeradza się w bieg wielowątkowy. I tak mamy i miłosne rozterki, i wątek kryminalny, a w Grze Anioła swego rodzaju zaprzedanie duszy. Tylko, jak się potem z tego wyplątać? 
Po przeczytaniu tych dwóch książek Zafon'a kupiłam jego Marinę, oraz trzy powieści przeznaczone dla młodzieży, chociaż nie tylko: Książę mgły, Pałac północy i Światła września. Czekają w biblioteczce na swoją kolejność... . Już niebawem.

niedziela, 11 grudnia 2011

Cechy typowego faceta czyli wpis raczej dla pań

Na pewno faceci mają stereotyp "typowej baby". Nie interesowałam się tym i wcale mnie to nie obchodzi - babą, a raczej kobietą jestem i... już. 
Nie przeglądałam internetu w poszukiwaniu cech typowych dla stuprocentowego man'a, sama postanowiłam je spisać z własnego doświadczenia oraz szerokiego doświadczenia moich znajomych koleżanek.
I tak zacznijmy od... łazienki. Typowy facet nie zamyka deski sedesowej, nie zakręca pasty do zębów, gorzej, wyciska tubkę zawsze od środka. 
Typowy facet raczej nie tyka się prac kuchennych, bo to zajęcie dla bab... . Tak więc, kiedy zostaje pozostawiony "na pastwę losu" z powodu wyjazdu tej piękniejszej połowy, smaży jajecznicę bez ustanku, lub "stołuje się na mieście".
Tym bardziej, że zrobienie samodzielnie zakupów to przecież najgorsza z możliwych męk. Czyż nie jest wielkim poświęceniem dla faceta pójście na zakupy z damą swego serca? Ręce puchną, nogi bolą, w gardle odczuwają dziwną suchość, pot skrapla wysokie czoło... .
Prasowanie, szczególnie koszul, to ujma na honorze typowego faceta. Od tego jest przecież dziewczyna, narzeczona, żona, służąca lub... czasami kochanka. 
To zapewne nie wszystkie cechy typowego faceta, jest ich na pewno więcej... .Zastanawia mnie tylko jedno: mam w domu trzech samców. Stuprocentowych mężczyzn. Deska w toalecie jest zamknięta, z pastą do zębów... jest różnie. Koszule prasują sobie sami, w domu sprzątają, gotują, niektórzy nawet uwielbiają chodzić na zakupy... . I w ogóle, wszystko z nimi jest w porządku... . To jak to jest naprawdę?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Pani Violetto...

Przed niespełna godziną dotarła do mnie ta smutna wiadomość: Pani Violetta Villas nie żyje... . Odeszła dzisiaj wieczorem, w swoim domu w Lewinie Kłodzkim. 
Śpiewała pięknym, mocnym sopranem koloraturowym o ogromnej cztero-oktawowej skali... .


Jestem kilkunastoletnią panienką, spośród kilkudziesięciu winylowych płyt szukam czegoś do posłuchania... tak na chwilę, przed kolejnym ślęczeniem nad książkami... wybieram płytę, z okładki której zalotnie patrzy młoda dziewczyna z zadartym noskiem i burzą blond loków... . Włączam płytę, za chwilę płynie muzyka i miękki głos śpiewa: 
Znów chcecie bawić się mną
Znów chcecie słyszeć mój głos
Wiem że laleczką mnie zwą
Cóż, widać taki mój los...


Pani Violetto, na długo zostanie Pani w mojej pamięci... .





czwartek, 1 grudnia 2011

Gorzkie ze słodkich czyli konfitura po angielsku

Tym razem chyba jednak moja ukochana mama byłaby ze mnie dumna. Ona rzadko kiedy robiła przetwory. Pamiętam tylko Jej słynną dynię w occie. No i oczywiście jesienne grzybki marynowane... . Ale nie przypominam sobie, aby robiła dżemy, konfitury... . A ja - tak. Przedwczoraj nabyłam 10 kg pomarańczy i postanowiłam zrobić z nich konfiturę. Jak postanowiłam - tak uczyniłam. Wyszło 16 słoików półlitrowych... . Ale ten smak niebiański... .
Konfitura pomarańczowa z założenia miała być angielska. Czyli słodko-gorzka. W Anglii mają łatwiej w tej materii, bo taką konfiturę robią ze specjalnych, gorzkich pomarańczy. Ja w naszym pięknym kraju z takowymi się jeszcze nie spotkałam. Pojechałam na giełdę i kupiłam zwykłe (jeśli mogę tak określić pomarańcze). Przewertowałam internet w poszukiwaniu odpowiedniego opisu i nie natrafiłam na taki, jakiego oczekiwałam. Puściłam wodze fantazji... .
Już wieczorem słoik z "resztówką" został otwarty i spróbowaliśmy. Istne małmazyje. Udało mi się osiągnąć smak sweet-bitter. Pomyślałam, że może przepis zachowam dla następnych pokoleń, aby przyszłe żony moich synów przekazywały ten przepis kobietom w następnych pokoleniach... . Ale, że na razie na horyzoncie kandydatek takowych nie widać, przepis podaję poniżej ku uciesze, mam nadzieję, szerszej publiczności:
Tak, jak wcześniej napisałam: 10 kilogramów pomarańczy w miarę możliwości bezpestkowych - takich z dość grubą skórą - obrałam, nie usuwając białego miąższu, pokroiłam w drobną kostkę - i do gara. Te 10 kg zasypałam 3 kg cukru. Tylko. Wszak miały być słodko-gorzkie. Wycisnęłam sok z 6-ciu limonek, z 4-ech otarłam skórkę i wrzuciłam do pomarańczy. Dodałam... odrobinę chilli. Ale dosłownie - odrobinę, tak na koniec noża. I wszystko dusiłam na małym tylko, "pyrkającym ogniu" przez około dwie godziny. Co chwilę zaglądając i mieszając. No, a potem, to szybciutko do wyparzonych uprzednio słoików, mocno zakręcić i postawić "do góry nogami". I poczekać aż wystygnie... . Z tym czekaniem, to było ciężko.... .