wtorek, 30 marca 2010

Guglhupf czyli baba po mojemu

Na Wielkanoc w moim panieńskim domu nie mogło zabraknąć mazurka, zrobionego rzecz jasna własnoręcznie przez moją kochaną mamę. Przepis na niego czerpała ze starej, jeszcze z końca dziewiętnastego wieku, książki kucharskiej. Dziwne miary wag przekładała na "nasze", po czym kręciła, mieszała, ubijała... aż wychodził najwspanialszy czekoladowo - bodajże - kajmakowy mazurek na świecie. 
Wspomniana książka kucharska zaginęła gdzieś podczas moich różnych zawirowań przeprowadzkowych. Niestety. Nigdzie już później nie znalazłam przepisu odpowiadającego temu smakowi. A może to tylko moja mama potrafiła nadać mazurkowi ten cudowny smak i aromat?
Fakt jest faktem, że w moim domu mazurków na Wielkanoc się nie uświadczy.
Zawsze jest sernik, który piekę oczywiście sama. A w tym roku będzie również guglhupf, czyli austriacka baba. Jak wszystkie ciasta, które czynię, dosyć prosta w "obsłudze". A robię ją tak:
Pięć żółtek ubijam z miękką kostką masła. Dodaję pół szklanki cukru i jedną torebkę cukru wanilinowego. I znowu ucieram. 
250 gram czekolady gorzkiej (czyli dwie i pół tabliczki "standardowe") rozpuszczam w 1/4 litra słodkiej śmietanki, 30-procentowej. Studzę.
Do żółtek, masła i cukru dodaję półtorej szklanki mąki pszennej wymieszanej z dwiema pełnymi łyżeczkami (od herbaty) proszku do pieczenia.
Mieszam wszystko, po czym wlewam rozpuszczoną, ostudzoną czekoladę.
Znowu mieszam.  
Dodaję trochę aromatu rumowego lub migdałowego.
Jeśli ktoś ma ochotę, można dodać rodzynki.  
Na koniec ubijam pianę z pozostałych pięciu białek z dodatkiem szczypty soli. Sztywną pianę wlewam do ciasta i ostrożnie mieszam.
Całość wlewam do okrągłej formy z "kominem" (po prostu z dziurą), uprzednio wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą.
Piekę około godziny w piekarniku rozgrzanym do 190 st.C.
Guglhupfa można polać polewą czekoladową. Dla mnie wystarczająco jest dużo czekolady w środku, aby jeszcze ją traktować czekoladą na zewnątrz.

sobota, 27 marca 2010

Lada dzień przyjdą Święta

W tygodniu poprzedzającym Wielki Tydzień moja mama szalała "sprzątaniowo". I chociaż zawsze panował niesłychany porządek, każdy przedmiot miał swoje miejsce, a o znalezieniu choćby pyłka kurzu nie było mowy, to ten tydzień wyglądał pod znakiem generalnych porządków. Okna, chociaż były czyste, znowu trzeba było myć. To jak okna, to oczywiście firany i zasłony. Niewidzialny kurz ścierany był po raz setny. Dywany wytrzepywane z własnej przędzy (czy jak to się nazywa?). I misterny plan zajęć na tydzień przedświąteczny. Bo choć zakupy z grubsza były już zrobione, to przecież jeszcze całe mnóstwo trzeba było dokupić. Ach, ile to razy ja biegałam do sklepu jeszcze po coś, bez czego ani rusz! Święta Wielkanocne były ulubionym świętami mojej kochanej mamy... . 

Jutro rozpoczynamy Wielki Tydzień Niedzielą Palmową. To dzień upamiętniający uroczysty i triumfalny wjazd Jezusa do Jerozolimy. Tłumy witały Chrystusa jadącego na osiolku okrzykami Hosanna Synowi Dawida! i rzucali  Mu pod nogi gałązki palmowe. Na pamiątkę tego wydarzenia jutro pójdziemy z palmami do kościoła, aby je poświęcić. Zgodnie z tradycją, poświęconą palmę należy przechować do następnej Niedzieli Palmowej. Ma ona zabezpieczyć pokój domowi i jego domownikom. 

wtorek, 23 marca 2010

Czekolada

Czekoladę w moim panieńskim domu jadło się od czasu do czasu. Jako deser, lub do kawy. A teraz, okazuje się, że wiele osób je czekoladę lub wyroby czekoladowe na dobre rozpoczęcie dnia.
Ja, przyznam się szczerze, czekoladę bardzo lubię i wyroby czekoladowe, ale nie aż tak, żeby je jeść na śniadanie. Zaczęło mnie to zastanawiać... .
Jedni na śniadanie jedzą płatki, muesli czy inne "kornfleksy" (jak ja, na ten przykład) z jogurtem lub mlekiem. Inni kanapki lub kiełbasę odsmażaną na cebulce (mniam, mniam). A jeszcze inni croisanty z miodem lub konfiturą i jaja na miękko. Ale, przyznam, że nigdy na myśl mi nie przyszło, żeby coś czekoladowego... .
Okazuje się, że czekolada działa podobnie jak kofeina, stymulująco na ośrodkowy układ nerwowy. Do tego antydepresyjnie. Wzmacnia organizm i do tego poprawia humor. I jeszcze dodaje energii. Jedna tabliczka czekolady zawiera więcej kofeiny niż filiżanka kawy.
Dzięki pirazynie podnosi sprawność intelektualną i ułatwia koncentrację.
Ale, zjedzona przed wieczornym snem - może go skutecznie zaburzyć.
Ma też całe mnóstwo kalorii. A, że niestety w genach mam "puszystości", zostanę przy moich "kornfleksach".. .

niedziela, 21 marca 2010

Wiosna, po prostu wiosna!

Wiosna  naukowo, to jedna z czterech podstawowych pór roku w przyrodzie, w strefie klimatu umiarkowanego. Charakteryzuje się umiarkowanymi temperaturami powietrza z rosnącą średnią dobową oraz umiarkowaną ilością opadu atmosferycznego ( za: www.wikipedia.pl)   
A co to oznacza dla nas? To czas, kiedy przyroda budzi się do życia. Odrodzenie. Czas na dobre zmiany, czas, w którym nasze nadzieje, marzenia, nabierają innego znaczenia. 


piątek, 19 marca 2010

Książka przeczytana (cz.I)

Jako Kura Domowa, siedząc w domu i według niektórych "nic nie robiąc", w wolnych chwilach od nicnierobienia, czytam. Oprócz ulubionych magazynów nie tylko miesięcznych, czytam książki. Czytam - od zawsze. Moją pierwszą książką, którą przeczytałam bodajże w pierwszej klasie szkoły podstawowej była "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren. Do tej książki jeszcze długo, z sentymentem wracałam.
Ale, od tamtego czasu minęło mnóstwo... przeczytanych książek.
Całkiem przypadkowo w moje ręce dostała się książka "Trzy miłości". Jej autor, Archibald Joseph Cronin (1896 - 1981), szkocki pisarz, z wykształcenia lekarz, tworzył w języku angielskim. Jego "złota myśl": Jedz mniej, bramy raju są wąskie, szczególnie przypadła mi do gustu... . Cronin był autorem realistycznych powieści, w których poruszał problematykę społeczną i psychologiczno-moralną, pisał często na motywach autobiograficznych.
W "Trzech miłościach", autor kreśli w slumsach Glasgow z początku XX wieku, portret psychologiczny głownej bohaterki Łucji Moore. Przedstawia postać, która we mnie budzi szacunek swoją postawą ale i mam do niej mnóstwo zastrzeżeń, które zmuszają mnie do własnych przemyśleń i do nierzadko ciężkiej oceny jej postępowania. W czasie ogromnej, bezkompromisowej miłości najpierw do rodziny, potem do syna, w końcu do Boga, obserwuję portret psychologiczny kobiety i zachodzące w jej psychice ogromne przemiany Łucji.
Książka nie jest łatwa, ani nie jest lekka. Jest do głębi poruszająca. Ale naprawdę warto ją przeczytać.

wtorek, 16 marca 2010

Żur czas zacząć

Jeśli już ktoś uporał się z przeczytaniem dzisiejszego tytułu (ha, ha, ha), zapraszam do przeczytania i wypróbowania mojego przepisu. 
Tradycję światecznego żuru przejęłam wcale nie po babci ani po mamie. U nas jakoś nie było w zwyczaju podawania tej zacnej zupy. Właściwie, nie pamiętam, co gościło w tym czasie na obiadowym stole. Na pewno jakaś zupa, ale jaka...? Chyba zależne to było od nastroju mojej mamy. 
Ten zwyczaj przejęłam po niani moich dzieci, która, po śmierci mojej ukochanej mamy, zastępowała im babcię. A mnie - nierzadko "matkowała". U niej to właśnie na wielkanocnym stole królował żur.
Do Świąt Wielkanocnych wprawdzie zostało jeszcze kilkanaście dni, ale tak jakoś zatęskniłam za wiosną i żurkiem. Właśnie go dzisiaj podam na obiad. 
A przygotowuję go tak: jeden kilogram białej kiełbasy parzę (oczywiście jeśli jest surowa). I tę wodę, z parzenia - wylewam. Potem wkładam kiełbasę do wrzątku, dodaję cztery liście laurowe, kilka ziaren ziela angielskiego, trochę pieprzu w ziarnach i gotuję około pół godziny. Wyjmuję, kroję na dwucentymetrowe kawałki i wkładam spowrotem do wywaru. Zagotowuję ponownie, zalewam żurem w butelkach (2 sztuki), kupowanym w sprawdzonym warzywniaku. Dodaję czosnku, jeśli trzeba, to soli - ale nie soli, tylko Vegety lub innej "posypki", łyżeczkę (od herbaty) chrzanu, garść roztartego w dłoniach majeranku. I gotuję na wolnym ogniu około pół godziny. Przed podaniem dodaję pokrojony pęczek szczypioru.
Żur podaję tradycyjnie, z pokrojonym na ćwiartki jajkiem ugotowanym na twardo.
Można też podawać go z ziemniakami z wody, osobno serwowanymi na talerzach. Mmmm. Pachnie cudnie żurem w całym domu... .

sobota, 13 marca 2010

Zdejmujemy rękawiczki czyli o pielęgnacji dłoni po zimie

Są tacy, którzy chodzą w ogóle bez rękawiczek, nawet w siarczyste mrozy. Ale, takie dłonie są skazane na szorstkość na zawsze. 
Nadchodzą cieplejsze dni i nareszcie może zrzucimy oprócz grubych okryć, również rękawiczki. W każdym razie, te ocieplane. Bo przecież rękawiczki, cały rok, są eleganckim dodatkiem do codziennej garderoby.
Moja mama w tamtych czasach, kupowała bodajże na Węgrzech krem do rąk z aloesem. Pamiętam, pakowany był w metalowe pudełko, zielone z białą dłonią namalowaną na wieczku. Krem był prawie konsystencji żelu i świetnie rozsmarowywał się na dłoniach, wchłaniał i zmiękczał skórę. Pachniał do tego równie cudownie.
O peelingach - wtedy się w ogóle nie myślało.
Polecam peeling na dłonie z kawy: kawę mieloną około 4-5 łyżeczek zaparzamy w "krótkiej wodzie". Studzimy, odlewamy wodę a fusy służą nam za peeling. Delikatnie, okrągłymi ruchami masujemy skórę, po czym spłukujemy.
Równie skuteczny jest peeling z cukru lub z gruboziarnistej soli kuchennej. Jedną łyżkę stołową oliwki do ciała mieszamy z łyżką cukru lub soli. Delikatnie wcieramy w skórę dłoni, płuczemy pod bieżącą, letnią wodą.   
Po każdym peelingu należy pamiętać o wtarciu kremu do rąk. 
Na wzmocnienie paznokci najlepsza jest kąpiel oliwkowa. Oliwę z oliwek (najlepiej virgin oil - z pierwszego tłoczenia) w ilości takiej, aby swobodnie były zanurzone całe paznokcie, podgrzewamy do temeratury 38 st.C., wyciskamy do tego sok z ćwiartki cytryny i moczymy paznokcie przez co najmniej pół godziny. 
A na koniec przykazania, o których na pewno wszyscy pamiętają:
prace domowe wykonujemy tylko w rękawicach gumowych, jeśli nie, to pamiętamy o kremie ochronnym,
po każdym myciu dłoni nakładamy na nie krem pielęgnujący,
chronimy dłonie przed promieniami słonecznymi (kremy z filtrami UVA i UVB),
chronimy je przed zimnem i wiatrem - rękawiczki nosimy również przy pogodzie.
I jak zwykle, na dobrą kondycję skóry świetna jest gimnastyka. Na przykład gra na fortepianie... .



czwartek, 11 marca 2010

Piernik po mojemu

Nie zacznę dzisiaj od tego, że moja mama piekła pierniki, bo nie piekła. Niestety. A pewnie w jej wykonaniu byłby przepyszny. Ani też moja babcia nie piekła. 
Ja na ten pomysł wpadłam chyba dwa lub trzy lata temu. I wcale nie szukałam przepisów w internecie, ani nigdzie indziej. Sama sobie wymyśliłam. Najważniejsze, że mojej rodzinie smakuje. Przepis prosty i szybki:
do miski wbijam 5 całych jaj i ucieram je z połową szklanki cukru. Dodaję mąkę pszenną (dwie szklanki) wymieszane z dwiema kopiatymi łyżeczkami (od herbaty) proszku do pieczenia i mieszam. Następnie dodaję rozpuszczoną i ostudzoną kostkę masła. Tu równie dobrze można dodać pół szklanki oliwy - ale masło spowoduje, że ciasto będzie cięższe - a w pierniku o to przecież chodzi. Po wymieszaniu dodaję dwie, trzy stołowe łyżki miodu, wsypuję jedną, całą paczkę przyprawy do piernika, dodaję kilka kropel aromatu rumowego i trzy garście rodzynek. Wszystko dokładnie mieszam, wlewam do prostokątnej formy wysmarowanej masłem i posypanej bułką tartą i wrzucam do piekarnika rozgrzanego do 190 st.C na 50 minut. 
Przepis, jak widać nie jest skomplikowany. A piernik po mojemu nie ma prawa się nie udać i zawsze jest pyszny.

poniedziałek, 8 marca 2010

Kobietki

 

Kobietki małe, duże, młodziutkie, te trochę starsze i najstarsze! 
Domagajcie się tego, aby Was traktowano tak, jak dzisiaj - przez cały rok. Nie tylko w Dniu Waszego Święta, które przez wielu i tak poszło w zapomnienie, lub jest wyśmiewane.

 

Wszystkim Dziewczynom życzę tego, czego sobie (a co już mam, ale nigdy za dużo):
miłości, szacunku, szczęścia, zdrowia i spełnienia marzeń.

sobota, 6 marca 2010

Smak Prowansji

W czasie wielkopostnym, mama głowiła się, co w piątek zrobić na obiad. Raczyła nas najczęściej wspaniałymi naleśnikami z nadzieniem zależnym od jej weny twórczej. Naleśniki były cienkie i chrupiące. Takie, a może i lepsze czyni w mojej kuchni moja lepsza połowa. Tu, chylę przed nim głowę! Panowie, czapki z głow! Chapeau bas!
Ale żeby nie było monotonnie zbyt w piątki, czasami robię kartofle po prowansalsku. Przepis zaczerpnęłam z wielkiej księgi kucharskiej, którą tuż po zamążpójsciu dostałam w prezencie od mojej lepszej, wspomnianej wyżej, połowy. Oczywiście ciut pozmieniałam w przepisie, a generalnie przygotowuję je tak:
dwa kilo kartofli obieram, myję, kroję na plastry grubości 1 cm i układam na blasze, na papierze do pieczenia, "na zakładkę". Każdy plaster przekładam cienkim plasterkiem cebuli. Tak ułożone kartofle skrapiam oliwą. Posypuję drobno pokrojonym czosnkiem. Zamiast bawić się w obieranie i krojenie czosnku, można posypać przyprawą czosnkową (czosnkiem granulowanym) lub czosnkową mini kosteczką znanej firmy reklamowanej przez francuskiego kucharza, starającego się mówić ładnie po polsku. Wtedy trzeba uważać z solą, bo kosteczka jest solona.
Tak więc posypuję jeszcze solą i przyprawą prowansalską. Piekę w piekarniku nagrzanym do 200 st.C przez około 45 minut. 
To jest wersja dla starych ziemniaków. Młode można również piec - wtedy myję je dokładnie i - jeśli są malutkie - to w całości, a jeśli wieksze - to przekrajam na połówki lub ćwiartki. 
Podaję z sałatą zieloną z sosem vinegrette.
Takie kartofle smakują o niebo lepiej od frytek, a są zdrowsze i nie są tak rakotwórcze, jak wyżej wspomniane pommes frites.

czwartek, 4 marca 2010

Antonio i pory roku

Nie mogę sobie odmówić dzisiaj przyjemności wspomnienia wspaniałego włoskiego kompozytora i skrzypka Antonio Vivaldiego. Dzisiaj przypada rocznica jego urodzin.
Urodził się 4 marca 1678 roku w Wenecji. Jego ojciec Gianbaptista, który był skrzypkiem w orkiestrze św. Marka, udzielał mu pierwszych lekcji gry na skrzypcach.
Antonio zwany był Il Prete Roso, czyli Rudy Ksiądz. Księdzem rzeczywiście był, ale to był tylko epizod w jego 63-letnim życiu.
Komponował utwory zróżnicowane. Skomponował 500 koncertów. Najsłynniejsze to 4 koncerty, znane jako Cztery pory roku
Vivaldi zmarł zaatakowany infekcją gastryczną 28 lipca 1741 roku w Wiedniu.

środa, 3 marca 2010

Król Zygmunt i kaczuszka po polsku

Kolumna Zygmunta III Wazy to chyba jeden z najsłynniejszych pomników Warszawy. Najsłynniejszy, prócz faktów historycznych, również z tego względu, że jest miejscem, gdzie gro Warszawiaków umawia się na spotkania. Od lat.
Pomnik został wzniesiony w 1644 z inicjatywy syna Króla, Władysława IV.  Jest najstarszym i najwyższym pomnikiem wystawionym w tamtych latach. 
To koło tego pomnika spotykają się przyjaciele, znajomi, zakochani. To tu stoją całymi tabunami wycieczki, zadzierając głowy wysoko, podziwiają dwudziestodwu metrowy pomnik. Król dumnie stoi z szablą w prawej i krzyżem w lewej dłoni.
I ja, ilekroć wybierałam się na spacer po Starówce, każdą eskapadę rozpoczynałam od Placu Zamkowego. 
Stamtąd, jeszcze jako panna, obowiązkowo musiałam przejść obok Pałacu Ślubów, gdzie ćwierć wieku temu, raz zatrzymałam się na dłużej i nie żałuję do dzisiaj, dalej trochę okrężną drogą na Rynek Starego Miasta. Jeszcze chwilę popatrzeć na obrazy wystawiane przez artystów warszawskich na rynku i... spacer koniecznie wieńczyła kaczka pieczona w maleńkiej knajpce pod urlokliwą nazwą "Kamienne schodki". Nie byłam tam od lat. Ale te ponad trzydzieści lat  temu serwowano tam najlepszą kaczkę w stolicy.
Trochę z podpatrzenia tu i ówdzie wypracowałam sama wersję zbliżoną do tamtej "schodkowej". A czynię ją następująco:
Kaczkę świeżą lub rozmrożoną, po umyciu starannie nacieram solą z roztartym czosnkiem, roztartym w dłoniach majerankiem i papryką słodką. Do środka wkładam coś, a'la farsz składający się z: pokrojonych drobno jabłek, rodzynek i majeranku (podpatrzyłam to nadzienie u pewnego bardzo znanego kucharza). Kaczkę wkładam do rękawa foliowego i piekę około dwóch godzin w temperaturze 225 stopni. Podaję ją z  ziemniakami z wody i kapustą czerwoną. 

poniedziałek, 1 marca 2010

Dworek

Jeśli wiosenna czy letnia niedziela była pogodna, bez deszczu, myśli i serce wyrywały się na południowy-zachód Warszawy, gdzieś, 50 kilometrów od stolicy. Do jednego z najsłynniejszych miejsc na Mazowszu. Żelazowej Woli. To tu, w oficynie dworku, dokładnie dwieście lat temu urodził się mały Frycek. Po pół roku wyprowadził się z rodziną do Warszawy.
Wrócił, na krótko przed opuszczeniem Polski na zawsze, po dwudziestu latach.
Po drugiej wojnie światowej w tym domu powstało Muzeum Fryderyka Chopina. Wszystkie meble z XIX wieku, instruenty, bibeloty, sprawiają wrażenie, jakby Fryderyk przed chwilą tu był... .
Wokół domu, na siedmiohektarowej powierzchni, roztacza się cudowny, zadbany ogród, w którym od maja do września można słuchać muzyki kopozytora. 
Koncerty organizowane są regularnie od 1954 roku. Ich inicjatorem był pan Zbigniew Drzewiecki, wybitny pianista i pedagog.