wtorek, 28 czerwca 2011

Nie tylko bobik



Są takie dwa drobne warzywa, którymi w okresie wczesno-letnim można mnie kupić. Najpierw pojawia się groszek zielony. Ten pierwszy,  z maleńkimi ziarenkami, słodziutki jak miód,  z zieloną, jędrną skórką, którą z wielkim upodobaniem oddzielam od błonki i zjadam.... i ten już ciut późniejszy, większy z równie wspaniałymi kuleczkami. Z tego późniejszego wybieram te przedojrzałe, obieram i zamrażam.
Mniej więcej w czasie, kiedy groszek jest całkiem spory, pojawia się, w rozsądnej już cenie, bób... . Uwielbiam ten młody, jasnozielony... .
No i teraz będzie: co kraj, to obyczaj. To tak a'propos tego bobu.
Pewnego razu gościliśmy Włocha (przystojna bestia...). Czas letniej kanikuły, wizyta bardziej "na luzie", krótkie spodenki, dom bardziej letni niż zimowy... . Podaję gotowany bób.
Włoch mnie pyta: co to?
Odpowiadam (szukając w słowniku angielskim): Bób.
Co?
Bób?
Przystojniak nie rozumie. Tłumaczę, że to taka duża, gruba fasola, z której się łuska ziarna... .
Aaaa, tak... . Zrozumiał. Ale, mówi Włoch, u nas się go je na surowo. Do sałatek się go dodaje... .
Na surowo? Jak można bób na surowo? U nas tylko gotowany podaje się. Może inna odmiana?
Gwoli porządku powiem, że bób porządnie myję, zalewam zimną wodą, kiedy zaczyna się gotować, dodaję soli i trochę cukru. Chwilę gotuję. Najbardziej lubię taki al dente. Kiedy jest taki właśnie, wylewam na sito. Na sicie dosalam, zgrabnie (!) przerzucając... . I już. Bez masła, bez koperków, bez niczego.
Zjadamy najczęściej część na gorąco, a drugą część - jak wystygnie.
I właśnie przede mną stoi miseczka z resztką bobu... .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentuj... nie obrażaj... :-)