piątek, 28 maja 2010

Włóż sandałki, czyli o pielęgnacji stóp

O stopy należy dbać przez cały rok, jak i o pozostałe części naszego ciała. O tym każdy wie. Ale nadszedł czas na pokazanie stóp "bez ogródek". Ubrane tylko w lekkie sandałki czy klapeczki muszą być piękne, gładkie, wypielęgnowane.
Co najmniej dwa razy w tygodniu należy na stopy nakładać odżywczą maseczkę, która wygładzi przesuszoną skórę na stopach. 
Pedicure w lecie należy wykonywać częściej, niż jesienią czy zimą. Osobiście nie jestem za malowaniem paznokci w okresie jesienno-zimowym. Moim zdaniem paznokcie powinny odpocząć od lakierów w tym czasie.
A jeśli o paznokciach mowa, to bardzo ważny jest pilnik: najlepiej wybierać pilniki papierowe, teflonowe lub szklane. W żadnym wypadku nie metalowe - te niszczą płytkę paznokcia.
Pedicure zaczynamy od zmycia starego lakieru. Myjemy stopy wodą i mydłem, wycieramy do sucha ręcznikiem. Obcinamy paznokcie najpierw obcinaczem. Płytka nie powinna być dłuższa niż opuszek palca. Po obcięciu opiłowujemy paznokcie i wygładzamy specjalnym do tego celu przeznaczonym gładzikiem. 
Przygotowujemy kąpiel stóp z wody i płynu do kąpieli lub wody, soli kuchennej i kilku kropli olejku eterycznego. Stopy moczymy około 15 minut. Taka kąpiel ma za zadanie zmiękczyć naskórek.
Na mokre stopy nakładamy peeling i wykonujemy masaż. Pięty potrzebują czegoś "mocniejszego": zmiękczony naskórek ścieramy tarką. Można również pumeksem, chociaż nie polecam, ze względu na to, że w środku zostają resztki wody i naskórka, a to powoduje rozwój bakterii. Jeśli zaś zdecydujemy się na tarkę metalową - ważne jest, aby nie była zbyt ostra.
Skórek przy paznokciach "pozbywamy się" tak, jak przy paznokciach u rąk. Zmiękczamy płynem do skórek i delikatnie odsuwamy szpatułką.
Na koniec malujemy paznokcie. Najlepiej dwa razy. A kiedy lakier jest już suchy, nakładamy utwardzacz.
Kiedy paznokcie są już zupełnie suche, delikatnie nakładamy krem nawilżający na całe stopy.
Polecam, w razie potrzeby, stosowanie krótkich, dziesięciominutowych kąpieli:
- kąpiel odświeżająca, która przynosi ulgę zmęczonym stopom: garść liści szałwii zalewamy szklanką wrzątku, dodajemy 1 łyżkę soli i zaparzamy 15 minut. Łączymy napar z ciepłą wodą i moczymy nogi. 
- kąpiel regenerująca, która poprawia krążenie i relaksuje: 5 szklanek suszonego skrzypu polnego wsypujemy do dużego garnka, zalewamy wodą i zagotowujemy. Odstawiamy na 2 godziny. Przed moczeniem stóp odcedzamy. 

wtorek, 25 maja 2010

Półfinał Eurowizji - ale wstyd!

Jakoś przegapiłam eliminacje polskiej piosenki do tegorocznego konkursu Eurowizji. Nie wiedziałam kto będzie śpiewać, ani co, ani jak... . I w sumie, może i lepiej... .
Akurat zakończyły się półfinałowe eliminacje do konkursu, którego finał odbędzie się w Oslo. Jak co roku, obejrzałam transmisję, mając nadzieję, że zdarzy się cud i Polska poderwie  publiczność i zawładnie sercami głosujących. Miało być tak pięknie, a wyszło... jak zwykle. Albo i jeszcze gorzej. 
Marcin Mroziński wystąpił z numerem 9. Tak akurat. W środku. Nie znam się aż tak na muzyce, aby oceniać tego wokalistę, ale, moim zdaniem ma bardzo dobry głos i olbrzymi potencjał. Piosenka, którą zaśpiewał była - nijaka. Natomiast jego antourage... dziewczęta w chyba łowickich strojach tańczące bynajmniej nie ludowe tańce, a wygibasy przypominające taniec na rurze, jakaś "baletnica" wpychająca sobie jabłko do gardła... promocja polskiego folkloru? Do tego jeszcze w połowie piosenki jedną z hożych dziewoj pozostałe uczestniczki tego show rozebrały z bluzki... słowem: żenujący występ.
Miałam nadzieję, że nie przejdziemy do finału. Oczywiście nie przeszliśmy.
Podobny występ pokazała Macedonia. Trzy panienki obnażały się na scenie, po czym pełzały po podłodze ćwicząc figury rozkroku, wykroku... .
Tegoroczny półfinał pod względem muzycznym był bardzo zróżnicowany. Była muzyka Bregovic'a w wykonaniu Serbów, było o miłości na wesoło po angielsku śpiewane przez Rosjan. Piękną balladę Me and my guitar zaśpiewał Belg. Najwyższe notowania (nieoficjalne) zdobyli Grecy porywającym, gorącym rytmem. Był też stary, dobry rock w wykonaniu zespołu z Bośni i Hercegowiny. Słowacja zaprezentowała rytmy wschodu. Śpiewała pląsająca nimfa, która przypominała mi wodnika Szuwarka. Był biały fortepian i motyle rodem z Białorusi. A koniec uwieńczył rozmiar XXXL w malinowej sukni z takimiż włosami, rodem z Islandii.
Ostatecznie, do finału przeszli reprezentanci Bośni i Hercegowiny, Republiki Mołdowy, Rosji, Grecji, Portugalii, Białorusi, Serbii, Belgii, Albanii i Islandii.
W piątek - kolejni półfinaliści. A w sobotę - finał.  


poniedziałek, 24 maja 2010

Botwinka na chłodniejsze dni

Kiedy tylko, w czasach siermiężnych, pojawiała się nieśmiało botwina, moja mama natychmiast ją kupowała i raczyła nas co najmniej raz w tygodniu. Gotowała ją na wywarze z wołowiny (takiej, jak do rosołu). Podawała z gotowanym jajkiem, oraz z ziemniakami młodymi i koperkiem, na osobnym talerzu. Nie lubiłam. Nie wiem dlaczego, ale nie lubiłam. No cóż. Podobno tylko krowa nie zmienia zdania... .
Botwina już jest. Nareszcie. Mój sposób na zupę z botwiny, na chłodniejsze dni (bo o chłodniku na pewno napiszę osobno):
Gotuję wywar na trzech skrzydełkach kurzych. Kiedy zaczyna się gotować, wrzucam umyte i pokrojone dwa pęczki botwiny oraz... ziemniaki pokrojone w drobną kostkę. Wrzucam 2 kostki rosołowe i Vegetę (lub Kucharka czy inną "posypkę"). Gotuję około 45 minut na wolnym ogniu. Ugotowane skrzydełka wyławiam. Wlewam jedną butelkę koncentratu barszczu. Czekam, aż się zagotuje. Gotowe. Pycha.  

sobota, 22 maja 2010

Wielka Woda

Myśląc czy mówiąc żartobliwie Wielka Woda, zawsze na myśli miałam Morze Bałtyckie. Oczyma duszy, jakby określił to poeta, widziałam słoneczną plażę, piasek, spokojną wodę, cichy szum i fale, delikatnie rozbijające się o brzeg i oczywiście ja, brodząca, spokojna, szczęśliwa, uśmiechnięta. 
Teraz wielka woda przybrała zupełnie inny wymiar. Wymiar katastroficzny. Łzy, nieszczęście i tragedia ludzi pozbawionych szczęśliwego dachu nad głową.
I znowu, po raz kolejny już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś.

środa, 19 maja 2010

Dla tych, którzy po angielsku pierwszy raz

Kiedy ktoś opowiadał coś, czego się nie chciało słuchać, albo gadał "co mu tylko ślina na język przyniosła", lub też, dla rozruszania "drętwej atmosfery", mówiło się:
Many, many years ago, the jajco holenderskie was born.
Nie wszyscy wiedzieli skąd to się wzięło. Dla tych, którzy są już na pewno po pięćdziesiątce i wciąż nie wiedzą, poniżej przedstawiam genezę jajca holenderskiego:

poniedziałek, 17 maja 2010

Tort w wersji light

Już od dłuższego czasu (dwa lata?) nie kupujemy wyrobów cukierniczych. I choćby była to najlepsza i najbardziej polecana cukiernia w okolicy - na różne okoliczności staram się coś słodkiego przygotować w domu sama. No, chyba że to jest tłusty czwartek... wtedy pączki, ten jeden raz w roku, kupujemy. Ale to też tylko wtedy, gdy nie mam ochoty zrobić faworków. Ale, o tym napiszę innym razem.
Na razie, na moje urodziny zrobiłam tort serowy z galaretką, na zimno. Na zimno "podwójnie": bo nie dość że bez pieczenia to do tego musi być dobrze schłodzony.
Ale, ad rem:
Potrzebne są:
4 opakowania serka homogenizowanego,
3 galaretki cytrynowe,
3 galaretki wiśniowe,
2 puszki brzoskwiń,
1 banan.
Przepis jest na okrągłą formę średniej wielkości (o średnicy 27cm). Formę wyłożyłam biszkoptami, takimi najzwyklejszymi, tzw. "języczkami". Wolne miejsca uzupełniłam pokruszonym biszkoptem. Ten spód można skropić koniakiem lub whisky. 
W trzech szklankach wrzątku rozpuściłam trzy  galaretki cytrynowe. W osobnym garnuszku rozpuściłam w takiej samej ilości wody trzy galaretki wiśniowe.
Gdy galaretka cytrynowa zaczęła się ścinać, wymieszałam z czterema opakowaniami serka homogenizowanego (śmietanowego lub waniliowego) i dodałam 3/4 puszki brzoskwiń pokrojonych w kostkę. Masę wylałam na biszkopty i  wstawiłam do lodówki. Gdy masa zastygła, ułożyłam na niej pokrojone brzoskwinie, pokrojonego banana (wzór rzecz jasna jest dowolny jak i same owoce). Całość przykryłam lekko stężałą galaretką wiśniową. I do lodówki. 
Tort najlepszy jest następnego dnia, kiedy porządnie stężeje.
Jeśli ktoś się nie boi kalorii, na każdą porcję tortu można położyć bitą śmietanę i posypać rodzynkami.
Górną galaretek jak i owoce położyłam takie, a nie inne, ze względu na mały jeszcze wybór na straganach. Niedługo szykują mi się inne, rodzinne okazje do powtórki. Wtedy na pewno będzie to tort z truskawkami i galaretką truskawkową. Mniam.

piątek, 14 maja 2010

Urodzinowo

Dzisiaj coś dla siebie. Urodzinowo... .
Muzyka, którą lubię najbardziej.












Na koniec coś, co wcale nie wskazuje na mój wiek. Uwielbiam...:





 

czwartek, 13 maja 2010

Bursztyn

Do polubienia bursztynów musiałam dojrzeć. Kobiety noszące biżuterię z bursztynami zawsze kojarzyły mi się jako poważne, tłuste matrony. 
Dzisiaj uwielbiam ten kamień, noszę go na codzień mimo, że nie czuję się tłustą matroną... .
Amber, jantar, bursztyn - to kopalna skamieniała żywica, ciało pochodzenia organicznego, powstałe 45 milionów lat temu, obdarzone wyjątkowymi właściwościami. 
Występuje w całej gamie kolorów od jasnożółtego do brunatnobrązowego. Bywa prześwitujący i nieprześwitujący. Często posiada zatopione szczątki roślin lub zwierząt.
W to, że bursztyn leczy i ma moc magiczną, wierzono chyba od zawsze. Zawieszany na szyi - obniżał gorączkę. Zmielony i pity, pomagał na dolegliwości żołądkowe.
Nalewki stosowano na dolegliwości sercowe, a także przy leczeniu zapalenia oskrzeli i płuc, bólach głowy, dolegliwościach miesiączkowych, przy krwotokach. 
Kawałeczki bursztynu włożone do kieszonki koszuli działają kojąco na dolegliwości sercowe. 
Nalewki stosowano również do smarowania obolałych miejsc przy schorzeniach reumatycznych.
Dziś wiara poparta jest badaniami. Kwas bursztynowy jest przede wszystkich środkiem przeciwzapalnym i antytoksycznym.
Na bazie kwasu bursztynowego wyrabia się maści, kremy i smarowidła na dolegliwości reumatyczne, owrzodzenia, astmę, schorzenia górnych dróg oddechowych, choroby gardła i tarczycy. 
Na rynku dostępne są poduszki, materace, maty, wkładki do butów, podkładki pod plecy dla kierowców z miałem bursztynowym. Można również nabyć jantarowe kadzidełka.
Kremy bursztynowe odświeżają i regenerują cerę zmęczoną, poprawiają jej nawilżenie i natłuszczenie.  
Nalewkę bursztynową możemy przygotować sami w domu:
50 gram miały bursztynowego wsypujemy do ciemnej, szklanej butelki, zalewamy szklanką spirytusu (ok. 250ml). Odstawiamy w ciemne miejsce na co najmniej dwa tygodnie. Nalewki nie trzeba przecedzać, po zużyciu można miał zalać ponownie.
Chore miejsca nacieramy nalewką nawet do trzech razy dziennie.
Nie na darmo bursztyn zwany jest kamieniem życia.
(za: www.doz.pl)

 

poniedziałek, 10 maja 2010

Do lata piechotą...

Majówka tegoroczna już za nami. Jeszcze tylko "Ogrodnicy": Pankracy, Serwacy, Bonifacy, którzy obowiązkowo przynoszą nam zimne dni (w tym roku nie muszą przynosić, zimno jest wszak cały czas) i "zimna Zośka" i nareszcie nastanie ciepła wiosna i pora, aby pokazać ciało. A ciało po zimie i wiośnie przymrozkowej nie nadaje się do pokazania szerszej publiczności. Poniżej - szybki kurs przygotowujący nasze ciała do lata:
Tu należy działać kompleksowo. Czyli zadbać na zewnątrz i od środka.
Jeśli na zewnątrz, to mam tu na myśli: aktywność fizyczną, masaże i kosmetyki. 
Najlepszym sposobem na ujędrnienie ciała jest pływanie. Oprócz tego wskazany jest rower i szybki marsz, może być z kijkami, czyli nordic walking
Zaopatrujemy się w hula-hoop i codziennie kręcimy bioderkami 10 minut, a wieczorem robimy 30 do 50 brzuszków.
Masaże: myślę tu o automasażach wykonywanych w domu: codziennie, co najmniej raz dziennie pod prysznicem wykonujemy masaż ostrą rękawicą lub gąbką.  Masujemy całe ciało kolistymi ruchami.  
Co najmniej raz w tygodniu stosujemy kurację lodową: rozkruszamy kostki lodowe i po kąpieli, jeszcze przed użyciem kremów, nacieramy uda, biodra, pośladki i ramiona.
Kosmetyki: po kąpieli wcieramy w ciało kosmetyki (kremy, balsamy lub masło) z algami, bluszczem, wyciągiem z cytrusów, z zielonej herbaty i z kofeiną.
Możemy również zastosować plastry antycellulitowe. Wspomagają usuwanie toksyn z organizmu, wzmacniają naczynka krwionośne, poprawiają ukrwienie skóry oraz redukują cellulit. Taka kuracja powinna trwać cztery tygodnie, a można ją stosować do dwa, trzy miesiące.
A teraz, jak zadbać od środka: stosujemy odpowiednią dietę. Czyli: mówimy "nie" słodyczom, smażonym potrawom i kawie, a jemy dużo warzyw i owoców (najlepiej w sałatkach), jemy tylko chude mięso i wędliny, ryby, odtłuszczony nabiał i kiełki. Pijemy świeże soki warzywne i owocowe oraz dwa do trzech litrów wody mineralnej (najlepiej niegazowanej), może być z cytryną.
Po takiej kuracji bez wstydu zakładamy spódniczkę mini lub szorty i odsłaniamy piękne ramiona i plecy.


piątek, 7 maja 2010

Urodziny Mistrza

Melomanom nie muszę przypominać, że dzisiaj mija okrągła, 170-ta rocznica urodzin Czajkowskiego. 
Piotr Czajkowski był jednym z najwybitniejszych rosyjskich kompozytorów. Był profesorem konserwatorium w Moskwie. Swoje życie poświęcił całkowicie pracy twórczej.
Napisał muzykę do sześciu oper. Ponadto komponował  balety, symfonie, uwertury, koncerty fortepianowe.
Zwykł mawiać: Jakże trudno sprawić, aby inni widzieli i czuli w muzyce to, co my widzimy i czujemy w sobie.

czwartek, 6 maja 2010

Szparagów czas

Wpis za wpisem kulinarnym... . Tak się jakoś złożyło. A to dlatego, bo maj się rozpoczął i mimo, że zimno bardzo, to jednak szparagi zaczynają królować na bazarkach, targowiskach i w innych zieleniakach. Jeszcze cena ich dość wysoka, ale... nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności.
Do polubienia szparagów trzeba po prostu dojrzeć. Mało znam młodych osób, które je lubią. A, bo niczym nie smakują, a, bo nie wygodne w jedzeniu, a, bo czasami się ciągną, a, bo... . W "pewnym wieku" dostrzega się ich finezyjny smak, lekką goryczkę, ten specyficzny osad na podniebieniu... . Innymi słowy, że określę to siermiężnie: niebo w gębie.
Sposobów na przygotowanie szparagów jest chyba kilkadziesiąt, a na pewno kilkanaście. Ja przyrządzam je najprościej, bo tak mi najbardziej smakują:
Najważniejszy jest wybór szparagów. Generalnie dzielą się na białe i zielone. Zielone, podobno bardziej delikatne są, ale, ja wolę białe. I o tych właśnie napiszę. Nie ważny jest gabaryt szparaga. Ważna jest jego barwa. Powinien być biały. Im bielszy - tym lepszy. Główka powinna być również biała. Jeśli główka jest fioletowa lub zielona - może być łykowaty (czyli, za późno został wydobyty z kopca, innymi słowy, za dużo "dostał słońca"). 
Szparagi obieramy, ścinając wierzchnią skórkę spod główki do dołu. Ostrożnie myjemy w chłodnej wodzie. Powinno się je wiązać nitką w pęczki do gotowania, ja tego nie robię. Układam w "jednym kierunku" w głębszej patelni, zalewam zimną wodą i gotuję. Do gotowania dodaję trochę soli i cukru. Gotuję na małym ogniu około 15 minut. Ostrożnie wyjmuję łyżką cedzakową na półmisek. Polewam gorącym masłem z przesmażoną bułką tartą. Podaję ze schłodzonym białym, wytrawnym winem. Że o szampanie to już nie wspomnę... . 

wtorek, 4 maja 2010

Marmurek na majówce

Z prognoz telewizyjnych niewiele wynikało. W tamtych czasach trzeba było do pogody mieć "nosa". Moja mama - miała. Wiedziała, że w niedzielę będzie piękna pogoda i możemy spokojnie jechać na majówkę. O godzinie 9.00 wszyscy byli na nogach. Szybkie śniadanie, bez tradycyjnej, niedzielnej kawy - kawa była już w termosie. Drugi termos z herbatą (na wypadek, gdyby komuś było zimno). Kanapki zapakowane każda osobno w folię aluminiową, ułożone w koszyku. Rzodkiewki wypucowane prawie do białości, obrane - obok. Coś słodkiego, jakaś babka upieczona w sobotę - do koszyka. Woda sodowa, obowiązkowo kompot. Jeszcze na zimno kotlety schabowe, smażone w sobotę wieczorem. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś był baaardzo głodny i obowiązkowo do tego już pokrojony chleb. Wszystko w koszyku (gdy "majówki" organizowane były w lecie - wtedy łatwo psujące się produkty lądowały w lodówce podróżnej). Talerze (bo przecież i na łonie natury trzeba umieć zachować formę), serwetki, sztućce i szklanki (plastikowe), poukładane w specjalnym neseserze. Gotowe. Jeszcze tylko stolik składany, leżaki, koc, piłka, rakietki do badmintona i lotki i można ruszać. Na zieloną trawę, na cudowne, wiosenne, świeże powietrze, za miasto. Jak najdalej od szumu wielkomiejskiego, od smogu, od kurzu... .
Mama nie uznawała ciast pieczonych z proszkiem do pieczenia. Tylko drożdżowe. Zresztą, w pieczeniu takowych, jak i we wszystkich dziedzinach kulinarnych, była, jak to mój tata zwykł mawiać mistrzynią sztuki kulinarne.
Niestety, ja drożdży się nie tykam. Nigdy nie próbowałam i chyba już nie spróbuję. Lepiej czuję się w sferze ciast z proszkiem do pieczenia. 
Wczoraj właśnie takie popełniłam. Poniżej przepis na marmurek:
Pięć jaj ubijam z cukrem (3/4 szklanki). Dodaję dwie szklanki mąki pszennej wymieszanej z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia. Mieszam na gładką masę. Dodaję pół szklanki oleju (lub oliwy, ale z pestek winogron, virgin oil nie jest najlepszy ze względu na zapach). Znowu mieszam. Dodaję aromat rumowy. Wsypuję dwie garście rodzynek. Połowę płynnego ciasta wlewam do podłużnej formy wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą.
Do pozostałej formy wlewam kakao (4 łyżeczki gorzkiego kakao rozmieszane w 1/3 szklanki wrzątku, ostudzone). Mieszam. Wylewam na wierzch białego ciasta. Piekę w 50 minut w piekarniku rozgrzanym do temperatury 190 st.C.
Oba kolory ciast mieszają się ze sobą i w rezultacie wychodzi ciasto biało-czarne. Do kawy, niekoniecznie pitej na łonie natury, doskonałe. 


niedziela, 2 maja 2010

Ludzie listy piszą...

Pamiętam mamę, pochyloną nad stołem, dokoła rozrzucone koperty, kartki, papier listowy, koniecznie kolorowy i notes z adresami. I mama skupiona, pisząca swoim pięknym, równym, spokojnym pismem mnóstwo ciepłych słów... . I to nie tylko przed Świętami Bożego Narodzenia czy przed Wielkanocą. 
Utrzymywała kontakty z rodziną i znajomymi właśnie pisząc listy.
Zastanawiam się, kiedy ja ostatnio napisałam list. Nie myślę o pismach urzędowych. I z wielkim wstydem przyznaję, że... nie pamiętam.
Jeśli nie mam adresu mailowego, a chcę się z kimś skontaktować - piszę sms-a lub, po prostu telefonuję. 
Listy są prawdopodobnie tak stare, jak stare jest pismo. Pisano już w starożytnym Egipcie, w Chinach, w państwie Sumerów, później w Imperium Rzymskim i Starożytnej Grecji.
Wynalezienie telegrafu, później telefonu aż w końcu internetu, niestety ograniczyły tę piękną tradycję. 
I niestety, kiedy myślimy: list, kojarzy się on nam z pocztą e-mailową. Gdy myślimy: muszę wysłać wiadomość - nikt nie sięga po pióro, a po telefon komórkowy, aby wysłać sms (Short Message Service). 
I nie ma tu ani krztyny romantyzmu. Miast odręcznie, niezgrabnie narysowanego serduszka, czy kwiatka, na ekranie pokazuje się elektroniczne serce, czerwone, dopracowane z ogromną starannością przez cały sztab ludzi zajmujących się programowaniem. 
A gdzie ta finezja w delikatnie skropionym perfumą papierze listowym, który kochankom ma przypomnieć niezapomniane chwile?
Tego nie odda żaden e-mail ani sms.