Kiedy tylko, w czasach siermiężnych, pojawiała się nieśmiało botwina, moja mama natychmiast ją kupowała i raczyła nas co najmniej raz w tygodniu. Gotowała ją na wywarze z wołowiny (takiej, jak do rosołu). Podawała z gotowanym jajkiem, oraz z ziemniakami młodymi i koperkiem, na osobnym talerzu. Nie lubiłam. Nie wiem dlaczego, ale nie lubiłam. No cóż. Podobno tylko krowa nie zmienia zdania... .
Botwina już jest. Nareszcie. Mój sposób na zupę z botwiny, na chłodniejsze dni (bo o chłodniku na pewno napiszę osobno):
Gotuję wywar na trzech skrzydełkach kurzych. Kiedy zaczyna się gotować, wrzucam umyte i pokrojone dwa pęczki botwiny oraz... ziemniaki pokrojone w drobną kostkę. Wrzucam 2 kostki rosołowe i Vegetę (lub Kucharka czy inną "posypkę"). Gotuję około 45 minut na wolnym ogniu. Ugotowane skrzydełka wyławiam. Wlewam jedną butelkę koncentratu barszczu. Czekam, aż się zagotuje. Gotowe. Pycha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentuj... nie obrażaj... :-)