wtorek, 4 maja 2010

Marmurek na majówce

Z prognoz telewizyjnych niewiele wynikało. W tamtych czasach trzeba było do pogody mieć "nosa". Moja mama - miała. Wiedziała, że w niedzielę będzie piękna pogoda i możemy spokojnie jechać na majówkę. O godzinie 9.00 wszyscy byli na nogach. Szybkie śniadanie, bez tradycyjnej, niedzielnej kawy - kawa była już w termosie. Drugi termos z herbatą (na wypadek, gdyby komuś było zimno). Kanapki zapakowane każda osobno w folię aluminiową, ułożone w koszyku. Rzodkiewki wypucowane prawie do białości, obrane - obok. Coś słodkiego, jakaś babka upieczona w sobotę - do koszyka. Woda sodowa, obowiązkowo kompot. Jeszcze na zimno kotlety schabowe, smażone w sobotę wieczorem. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś był baaardzo głodny i obowiązkowo do tego już pokrojony chleb. Wszystko w koszyku (gdy "majówki" organizowane były w lecie - wtedy łatwo psujące się produkty lądowały w lodówce podróżnej). Talerze (bo przecież i na łonie natury trzeba umieć zachować formę), serwetki, sztućce i szklanki (plastikowe), poukładane w specjalnym neseserze. Gotowe. Jeszcze tylko stolik składany, leżaki, koc, piłka, rakietki do badmintona i lotki i można ruszać. Na zieloną trawę, na cudowne, wiosenne, świeże powietrze, za miasto. Jak najdalej od szumu wielkomiejskiego, od smogu, od kurzu... .
Mama nie uznawała ciast pieczonych z proszkiem do pieczenia. Tylko drożdżowe. Zresztą, w pieczeniu takowych, jak i we wszystkich dziedzinach kulinarnych, była, jak to mój tata zwykł mawiać mistrzynią sztuki kulinarne.
Niestety, ja drożdży się nie tykam. Nigdy nie próbowałam i chyba już nie spróbuję. Lepiej czuję się w sferze ciast z proszkiem do pieczenia. 
Wczoraj właśnie takie popełniłam. Poniżej przepis na marmurek:
Pięć jaj ubijam z cukrem (3/4 szklanki). Dodaję dwie szklanki mąki pszennej wymieszanej z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia. Mieszam na gładką masę. Dodaję pół szklanki oleju (lub oliwy, ale z pestek winogron, virgin oil nie jest najlepszy ze względu na zapach). Znowu mieszam. Dodaję aromat rumowy. Wsypuję dwie garście rodzynek. Połowę płynnego ciasta wlewam do podłużnej formy wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą.
Do pozostałej formy wlewam kakao (4 łyżeczki gorzkiego kakao rozmieszane w 1/3 szklanki wrzątku, ostudzone). Mieszam. Wylewam na wierzch białego ciasta. Piekę w 50 minut w piekarniku rozgrzanym do temperatury 190 st.C.
Oba kolory ciast mieszają się ze sobą i w rezultacie wychodzi ciasto biało-czarne. Do kawy, niekoniecznie pitej na łonie natury, doskonałe. 


2 komentarze:

  1. jestem antytalent cukierniczy ale Twój przepis wypróbuje mój syn.Jemu to wychodzi zdecydowanie lepiej :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj... pamiętam, jak byłyśmy małe - ja i siostra - i jeździliśmy, najczęsciej większą bandą znajomych rodziców z czasów harcerskich na takie sobotnie lub niedzielne wypady. Najczęściej w okolice zamków na Jurze Krakowsko - Częstochowskiej. I najczęściej bez ciasta, za to z grillem...
    A co do ciast - ostatnio bawię się w kuchni coraz częściej. Ale raczej też z proszkiem do pieczenia. Drożdżowe, ręcznie wyrabiane robię tylko raz - babę na Wielkanoc...
    Pozdrawiam
    Noor z DTS

    OdpowiedzUsuń

Komentuj... nie obrażaj... :-)