Jeśli już ktoś uporał się z przeczytaniem dzisiejszego tytułu (ha, ha, ha), zapraszam do przeczytania i wypróbowania mojego przepisu.
Tradycję światecznego żuru przejęłam wcale nie po babci ani po mamie. U nas jakoś nie było w zwyczaju podawania tej zacnej zupy. Właściwie, nie pamiętam, co gościło w tym czasie na obiadowym stole. Na pewno jakaś zupa, ale jaka...? Chyba zależne to było od nastroju mojej mamy.
Ten zwyczaj przejęłam po niani moich dzieci, która, po śmierci mojej ukochanej mamy, zastępowała im babcię. A mnie - nierzadko "matkowała". U niej to właśnie na wielkanocnym stole królował żur.
Do Świąt Wielkanocnych wprawdzie zostało jeszcze kilkanaście dni, ale tak jakoś zatęskniłam za wiosną i żurkiem. Właśnie go dzisiaj podam na obiad.
A przygotowuję go tak: jeden kilogram białej kiełbasy parzę (oczywiście jeśli jest surowa). I tę wodę, z parzenia - wylewam. Potem wkładam kiełbasę do wrzątku, dodaję cztery liście laurowe, kilka ziaren ziela angielskiego, trochę pieprzu w ziarnach i gotuję około pół godziny. Wyjmuję, kroję na dwucentymetrowe kawałki i wkładam spowrotem do wywaru. Zagotowuję ponownie, zalewam żurem w butelkach (2 sztuki), kupowanym w sprawdzonym warzywniaku. Dodaję czosnku, jeśli trzeba, to soli - ale nie soli, tylko Vegety lub innej "posypki", łyżeczkę (od herbaty) chrzanu, garść roztartego w dłoniach majeranku. I gotuję na wolnym ogniu około pół godziny. Przed podaniem dodaję pokrojony pęczek szczypioru.
Żur podaję tradycyjnie, z pokrojonym na ćwiartki jajkiem ugotowanym na twardo.
Można też podawać go z ziemniakami z wody, osobno serwowanymi na talerzach. Mmmm. Pachnie cudnie żurem w całym domu... .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentuj... nie obrażaj... :-)