sobota, 16 stycznia 2010

Angielski moja miłość

W przedszkolu, "ciocia" Maja, piękna, opalona kwarcówką, rudowłosa przedszkolanka, wpajała swoim podopiecznym, że nasz rodzimy język nie bardzo jest przydatny poza granicami naszego kraju. I że od najmłodszych lat należy uczyć się języków obcych. Powitania i pożegnania zawsze odbywały się w tym języku:
- Good bye, see you tomorrow,
a w sobotę:
- Good bye, see you on Monday.
Całą szkołę podstawową, później w liceum, albo przychodziły do mnie nauczycielki, lub ja jeździłam na lekcje angielskiego. To było dla mnie tak oczywiste, że dziwiłam się bardzo, jak można nie znać języka obcego.
W końcu nie wystarczała mi znajomość gramatyki. Wszak Amerykanie mówią tak, jakby w ogóle gramatyki nie znali. Chciałam poznać ten żywy język. Co kraj, to obyczaj. Anglikowi wystarczy źle zaakcentować wyraz i już krzyczy, że nie rozumie. Ale... podróże kształcą.
W każdym języku są tak zwane "łamacze języka". W polskim mamy nasz stół z powyłamywanymi nogami i Saszę, który szedł suchą szosą, słynny Szczebrzeszyn oraz króla Karola, który sprezentował korale królowej Karolinie.
Tak i w języku angielskim sa takie "tongue twisters".
Pierwszy, jaki poznałam jeszcze chyba w szkole podstawowej:


She sells sea shells on the sea shore;

The shells that she sells are sea shells I'm sure.

So if she sells sea shells on the sea shore,

I'm sure that the shells are sea shore shells.

Później, już w liceum poznałam niepełną wersję o dzięciole:

How much wood could Chuck Woods' woodchuck chuck, if Chuck Woods' woodchuck could and would chuck wood?


Dopiero po kilku latach uzyskałam odpowiedź:


Chuck Woods' woodchuck would chuck, he would, as much as he could, and chuck as much wood as any woodchuck would, if a woodchuck could and would chuck wood.

I poznałam wiele, wiele innych "łamaczy", o których przy okazji napiszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentuj... nie obrażaj... :-)